Tym razem już bez Arnolda Schwarzeneggera (choć fanów Arniego czeka niespodzianka), za to ze świetnym Christianem Bale'em w roli Johna Connora - lidera ruchu oporu w wojnie ludzi z maszynami. DZIENNIK obejrzał wchodzący 21 maja do kin amerykańskich film "Terminator. Ocalenie". Obraz nie rozczarowuje, ale i nie do końca wykorzystuje potencjał serii.
Akcja filmu rozpoczyna się kilkanaście lat po zakończeniu trzeciej części. Skynet zniszczył niemal całą ludzkość. Jedynie niedobitki stawiają czoła coraz potężniejszym maszynom. Jedyną nadzieją jest wydobycie ze Skynetu jego największej tajemnicy – sygnału, który jest w stanie zatrzymać roboty i zakończyć trwającą od lat wojnę. Tego zadania musi się podjąć Connor - przez wielu uważany za osobę, która powiedzie ludzkość do zwycięstwa nad maszynami. Korzystając z pomocy niejakiego Marcusa Wrighta musi też przy okazji ocalić przed śmiercią Kyle'a Reese'a, czyli – jak pamiętamy z pierwszej części – własnego ojca, którego za kilka lat sam wyśle w przeszłość...
Fani „Terminatora” wszystkie fabularne zawiłości rozgryzą w kilka chwil. I raczej nie powinni czuć się zawiedzeni, „Ocalenie” jest godnym następcą filmów Jamesa Camerona i Jonathana Mostowa, a pokazany w nim postapokaliptyczny obraz Ziemi ogarniętej wojną jest wyjątkowo przekonujący. O jakości efektów specjalnych nie ma się co rozpisywać: "Terminator Ocalenie” to prawdziwy wizualny majstersztyk. Problemem może być jedynie fakt, że fabuła została zepchnięta na drugi plan – ważniejsze są tu efektowne pościgi i sceny batalistyczne, niż moralne dylematy bohaterów. Ale producenci pewnie od początku się z tym liczyli: w końcu realizatorem czwartego „Terminatora” jest McG, który wcześniej nakręcił dwie części „Aniołków Charliego”. Posępny klimat musiał więc ustąpić efektownej (chwilami efekciarskiej) akcji. Ale ujmy obchodzącej w tym roku 25-lecie serii bynajmniej to nie przynosi.
Do polskich kin „Terminator Ocalenie” wchodzi 5 czerwca.
Źródło: Dziennik.pl