Joel Shepherd, Sasha

– Nadal nie jesteśmy do końca pewni, co dokładnie się wydarzyło. – Damon utkwił wzrok w blacie stołu. Musiał unieść nieco głos, by przebić się przez towarzyszący posiłkowi harmider. Przebrany, w świeżej koszuli i wyszywanej skórzanej kamizelce, z narzuconym na ramiona podróżnym płaszczem w królewskich purpurowo-zielonych kolorach, wydawał się rozluźniony. W podobnym stroju najwyraźniej czuł się znacznie swobodniej niż w pancerzu. Bezwiednie bawił się kubkiem wina. – Otrzymaliśmy wiadomość, że wielki lord Rashyd Telgar nie żyje, a odpowiedzialność za jego śmierć spada na wielkiego lorda Kraylissa.

Sasha posępnie wpatrywała się w otwarte palenisko pośrodku głównego pomieszczenia gospody. Chłopcy kuchenni obrócili wiszące nad ogniem ogromne rożny. Tłuszcz zaskwierczał, płomienie buchnęły ponad skraj kamiennego obmurowania. Mężczyźni siedzieli stłoczeni ciasno przy długich stołach ustawionych pośród podtrzymujących strop wsporników. Baerlyńska młodzież usługiwała gościom, biegając pomiędzy kuchnią a jadalnią i roznosząc pełne po brzegi talerze oraz kubki piwa.

Na sali panowała wrzawa, prowadzone przy stołach głośne rozmowy mieszały się z dźwiękami muzyki. Z paleniska promieniowało ciepło. W nisko sklepionej izbie ciężkie powietrze wypełniał smakowity zapach jedzenia.

– Jesteś pewien, że to Krayliss zabił Rashyda? – naciskał Jaegar, siedzący obok kapitana Tyruna, dowódcy Sokolej Straży.

Tyrun i Sasha zasiadali po bokach Damona u szczytu stołu. Po lewej stronie Sashy siedział Teriyan, powszechnie uważany w Baerlyn za prawą rękę Jaegara, choć opinię tę zawdzięczał głównie umiejętnościom szermierczym i bitewnym wyczynom. W skład okupującej szczyt stołu grupki wchodził jeszcze młody mistrz Jaryd, ignorujący ogniste spojrzenia, rzucane przez usługujące im podczas posiłku dziewczęta. Naprzeciw puste krzesło czekało na Kessligha. Jeśli Damon czuł się dotknięty jego nieobecnością, nie okazał tego w żaden sposób. Prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, że Kessligh był Kesslighiem i zawsze postępował zgodnie z własnym widzimisię.

– Nie jestem pewien niczego – odpowiedział Jaegarowi nieco urażony Damon, natychmiast biorąc swój temperament pod kontrolę, nim jeszcze słowa przebrzmiały w powietrzu. Doprawdy, ten sam stary dobry Damon, pomyślała cierpko Sasha. Damon zaczerpnął głęboko tchu. – Wiem tylko tyle, ile głosiła wiadomość dostarczona do Baen-Tar. Posłaniec powiedział, że jego lord nie żyje, zemsta jest zaś nieunikniona. Zemsta, której celem jest Krayliss.

Damon włożył do ust kęs pieczeni, kawałkiem chleba wytarł pozostałe na talerzu resztki sosu. Nad blatem wymieniono ponure spojrzenia. Zapadło milczenie, czyniące ich stół osadą ciszy w gwarnej gospodzie. Sasha, unikając wzroku towarzyszy, nadal wpatrywała się w palenisko. Lord Rashyd nie żył, a Hadryn, największa z trzech północnych prowincji, pozbawiony został przywództwa. A teraz Sokola Straż zmierzała z Baen-Tar, aby wziąć odwet na lordzie Kraylissie z sąsiedniego Tanerynu. Wyglądało na to, że dawny konflikt pomiędzy Hadryńczykami i Taneryńczykami, o korzeniach sięgających niemal sto lat wstecz, rozgorzał raz jeszcze z całą mocą dławionej latami niechęci. Sasha nie odważyła się odezwać, obawiając się, by jakaś rzucona przypadkowo uwaga nie uwolniła jej tłumionej wściekłości.

Lenayin składało się z dziesięciu prowincji. Jedenastu, jeśli liczyć królewskie miasto Baen-Tar oraz należące do niego ziemie. Wiek wcześniej Wyzwolenie określiło na stałe długo dyskutowane granice i wyłoniło klasę arystokracji, powołaną do zarządzania. We wszystkich prowincjach, poza jedną, arystokratami byli verentyjczycy. Wyjątek stanowił oczywiście Taneryn. Lord Krayliss był jedynym wielkim lordem goeren-yai w całym Lenayin. Nic dziwnego, że granica pomiędzy Hadrynem i Tanerynem pozostawała najbardziej kłopotliwa

w całym kraju. Do wszystkich niezliczonych uraz, jakie nawarstwiły się przez pokolenia, prowadząc do wieloletnich wojen, Wyzwolenie dodało jeszcze religię. Jakkolwiek wspaniałe były jego osiągnięcia, nie wszyscy w Lenayin czerpali jednakowe korzyści z nastania Wyzwolenia. Dla Udalyńczyków okazało się ono katastrofą. Dziś żyli uwięzieni w leżącej na ziemiach Hadrynu dolinie, rozpaczliwie trzymając się dawnych zwyczajów i wiary, na przekór wszystkim próbom Hadryńczyków, aby nawrócić ich lub pozabijać. Taneryńczycy uważali ich za bohaterów, dla Hadryńczyków byli jedynie heretykami. Był to budzący największe emocje konflikt, spośród wszelakich nierozwiązanych sporów, jakie tliły się jeszcze w Lenayin. Dla wszystkich wyznawców goeren-yai, w całym kraju, mieszkańcy Doliny Udalyńskiej, zbyt silni, aby umrzeć, i nazbyt dumni, by przestać walczyć, reprezentowali dawne czasy i zamierzchłe

zwyczaje panujące na tych ziemiach przed Wyzwoleniem. Jeśli Udalyńczycy w jakikolwiek sposób są zamieszani w ostatnie wydarzenia, pomyślała Sasha, cała sprawa może wyglądać doprawdy bardzo ponuro.

– Ludzie Rashyda przeprowadzali manewry, tak słyszeliśmy – powiedział kapitan Tyrun. Przepłukał usta łykiem wina. Jego twarz, pociągła i kanciasta, przywodziła na myśl sokoła, któremu dowodzona przezeń jednostka zawdzięczała swą nazwę. Pod wydatnym nosem bujny wąs zakrzywiał się w kącikach ust, opadając w kierunku szczęki. Nie przystrzygł także włosów równie krótko, jak miała to w zwyczaju większość verentyjskich oficerów, zauważyła z nagłą ciekawością Sasha. Jednakże twarzy kapitana nie zdobiły tatuaże, a w uszach nie miał kolczyków. Nie dostrzegła także żadnych innych pogańskich ozdób. Najprawdopodobniej nie należał mimo wszystko do goeren-yai, choć jeśli nosił verentyjski medalion, musiał skrywać go pod odzieniem.

– Wygląda na to, że Rashyd został zabity na taneryńskiej ziemi. Co na niej robił, jeśli to prawda, nie wiemy.

– Przypuszczalnie szukał guza – rzucił z pełnymi ustami Teriyan. – Hadryńczycy od stuleci roszczą sobie prawa do wschodnich ziem Tanerynu. Cholerny Rashyd od czasu śmierci swego ojca tylko szukał pretekstu do wojny.

– Wypowiedziano obraźliwe słowa – kontynuował Tyrun, ignorując ponure spojrzenie, jakie Damon wbił w Teriyana. – Pomiędzy ludźmi Kraylissa i Rashyda wywiązała

się walka. Obie strony poniosły straty. Krayliss osobiście zabił Rashyda, z jasnym zamiarem. Tak przynajmniej twierdził posłaniec.

– Mógł nie widzieć tego na własne oczy – zauważył ostrożnie Jaegar.

Mógł także celowo kłamać, aby chronić honor swojego dupowatego lorda, pomyślała Sasha, zatrzymała jednak tę opinię dla siebie. Nadal zmuszała się, by zachować milczenie. Nie było stosownie mówić źle o lordzie Rashydzie w czasie tak nieodległym od jego zgonu.

Nie potrafiła ocenić od razu rozmiaru katastrofy. Nikt w tych okolicach nie przepadał za wielkim lordem Rashydem Telgarem z jego arogancją, północnymi zwyczajami i sztywnym

verentyjskim kodeksem. Ale zabicie go przez Kraylissa… Wielu sądziło, że lord Rashyd godzien zasiadać jest po prawicy króla. Byli także tacy, którzy uważali, że to król zasiadać powinien po prawicy lorda Rashyda…

Tyrun, słysząc uwagę Jaegara, wzruszył ramionami.

– Jak powiedziałeś. Musimy dopiero ustalić, co wydarzyło się tam naprawdę. Niemniej jednak Krayliss od dawna wystawiał królewską cierpliwość na próbę, a nawet tak tolerancyjny monarcha jak nasz musi czasem tupnąć. W takim wypadku będziemy obcasem jego buta.

– Nasz król – powiedział dobitnie mistrz Jaryd – bywa aż nadto tolerancyjny. Jest miłosiernym człowiekiem, obdarzonym łaską bogów, niewątpliwie ceniących go wysoko. Mój ojciec twierdzi, że lord Krayliss nadużywał monarszego miłosierdzia od dawna, niczym zepsute dziecko sprawdzające cierpliwość kochających rodziców. I podobnie jak zepsuty bachor Krayliss zasługuje, żeby w końcu otrzymać lanie. Z błogosławieństwem jego wysokości księcia mam zamiar spuścić mu je osobiście.

Jaryd teatralnym gestem pociągnął łyk piwa, po czym rozparł się w krześle, przyjmując pozę atletycznego mężczyzny, pragnącego, by w otoczeniu dostrzeżono jego przymioty. Sasha obserwowała go z ponurą uwagą. Nigdy wcześniej nie spotkała młodego arystokraty osobiście. Jaryd Nyvar cieszył się ustaloną i sięgającą daleko reputacją. Nawet ci, którzy podobnie jak Sasha nie interesowali się plotkami o wyczynach verentyjskich szlachciców, słyszeli o jego dokonaniach.

Mając nie więcej niż dwadzieścia jeden lat, Jaryd Nyvar był dziedzicem Tyree. Jego matka była kuzynką ojca Sashy, króla Torvaala Lenayina, co, jak podejrzewała, czyniło ich krewniakami. Podobne koligacje nie były niczym niezwykłym wśród lenayińskiej arystokracji. Zapewne więzy pokrewieństwa łączyły ją z większą liczbą młodych, pustogłowych i aroganckich młodzików, nie tylko z Jarydem Nyvarem. Mimo wszystko czuła się skrępowana. Każdego roku na jednym z wielkich turniejów Jaryd Nyvar zdobywał szermiercze laury lub jeździeckie nagrody. Powiadano, że potrafi zadawać szyku. Cieszył się reputacją doskonałego tancerza. Słynął także z patetycznych gestów czynionych w kierunku dam zasiadających na trybunach. Sasha słyszała, jak w żartach mówiono, że Jaryd jest tak doskonałym

szermierzem, ponieważ przez większość dni musi kijem oganiać się od tabunów dziewcząt oraz ich matek. Przyglądając mu się teraz, musiała z niechęcią przyznać, że pogłoski dotyczące jego urody nie okazały się zbytnio przesadzone. Był niezwykle przystojny. Jasnobrązowe włosy, przycięte tuż nad ramionami, zapuścił nieco dłuższe niż większość pobożnych verentyjczyków. W wielkich ciemnobrązowych oczach malowała się zarówno pasja, jak i lśniła łobuzerska nuta. Nie wiedziała wcześniej, że objął dowództwo Sokolej Straży. Być może jego ojciec, zmęczywszy się ciągłą pogonią Jaryda za flirtami, postanowił znaleźć godniejsze zastosowanie dla talentów syna. Takie, które przy okazji wpoi mu nieco dyscypliny. Ojciec Jaryda, jak mówiono, był umierający. Być może ów fakt sprawił, że kwestia okiełznania syna nieoczekiwanie stała się nagląca.

– Sokola Straż stacjonuje w Baen-Tar tego lata? – Teriyan skierował pytanie do Jaryda.

– Jego drugą połowę, aye – przytaknął Jaryd. Wziął ze stołu pojedyncze winogrono i zręcznie wrzucił w usta. – Ćwiczyliśmy z gwardią królewską oraz innymi oddziałami… Spuściliśmy im niezłe lanie, jeśli mogę dodać. Prawda, kapitanie?

– Aye, lordzie – zgodził się gładko kapitan Tyrun. – Tak właśnie było.

– Służyłem po obu stronach, hadryńskiej i taneryńskiej – powiedział Teriyan, przeżuwając kęs pieczonego mięsa. – Cała ta granica wręcz roi się od zbrojnych, tylko czekających, by wydarzył się jakiś incydent. Nie jestem pewien, czy Sokola Straż wystarczy w podobnej sytuacji. Jesteście cholernie dobrzy, zgoda, ale osiemdziesięciu ludzi nie może być wszędzie naraz. Jeżeli sytuacja poważnie się zaogni, będą biegać wokół was, wzniecając tumult niczym bezgłowe kurczaki, setkami. Być może tysiącami.

– Trzy kolejne oddziały są o kilka dni drogi za nami – włączył się Damon. – Jednostki powinny mieć skład zbliżony do pełnego – w sumie pięciuset zbrojnych. Kiedy opuszczaliśmy

Baen-Tar, większość Sokolej Straży odbywała manewry za miastem. To kolejna setka. Wyruszyliśmy w zbyt wielkim pośpiechu, by zgromadzić znaczniejsze siły.

– Gdyby było to tylko możliwe, zabralibyśmy valhanańskie kompanie – dodał kapitan Tyrun. – Ale żadna nie jest gotowa w tym momencie do szybkiego wymarszu. Pomyśleliśmy, że rozsądnie będzie poprosić yuana Kessligha, by dołączył do nas po drodze. Oczywiście, jeżeli zechce.

Kapitan spojrzał na puste krzesło. Sasha wzruszyła ramionami.

– Nie mogę mówić w jego imieniu – odezwała się. – Ale byłabym zaskoczona, gdyby odmówił.

Uradowany Jaryd uderzył otwartą dłonią w stół.

– Cudownie! – powiedział z pasją. – Jechać z yuanem Kesslighiem! Marzyłem o tym od dziecka, aby u boku Kessligha spuścić manto złoczyńcom. Ten głupiec Krayliss nawet nie będzie wiedział, co go uderzyło!

– Krayliss jest złoczyńcą? – zapytała Sasha zimno. – Podobno mamy dopiero ustalić, jakie były okoliczności śmierci lorda Rashyda. Do czasu, aż zyskamy pewność, lord Krayliss zasługuje na przywilej domniemania niewinności. Na pewno się z tym zgodzisz. A może prawo ustanowione przez mego ojca zmieniło się drastycznie, a ja tę zmianę przegapiłam?

Jaryd uśmiechnął się szeroko, tak jak mógłby uśmiechnąć się wytrawny wojownik z mieczem w dłoni wyzwany na pojedynek przez obdartą, drobną córkę farmera, uzbrojoną w kawałek kija.

– Pani – powiedział, skłaniając głowę gestem, w którym szacunek mieszał się z rozbawieniem. – Na pewno wiesz, jakiego pokroju człowiekiem jest lord Krayliss. To bigot… łotrzyk, próżniak i nadęty głupiec, będący skazą na honorze prawdziwej lenayińskiej szlachty. A teraz najwyraźniej został mordercą, choć to niewątpliwie nie powinno zaskoczyć nikogo znającego podobny typ ludzi.

– Miałam okazję spotkać lorda Kraylissa, mistrzu Jarydzie, a ty? – Jaryd gapił się na nią. Uśmiech powoli spełzł mu z twarzy. – Miałam także sposobność poznać lorda Rashyda. I co dziwne, twój opis zdaje się pasować doskonale zarówno do jednego, jak i do drugiego.

– Ja także spotkałem kilka razy lorda Rashyda – odparł zimno Jaryd. Sasha zastanawiała się, czy kiedykolwiek wcześniej zdarzyło mu się prowadzić rozmowę na poważny temat z młodą kobietą, która nie robiła do niego maślanych oczu, chichocząc głupkowato. – Lord Rashyd jest… a raczej był… twardym człowiekiem. Czasami, przyznaję, zdarzało mu się dążyć do konfrontacji. Ale przynajmniej nie był kudłatym, pustogłowym, nadętym… – Zamachał dłonią, szukając odpowiednio obraźliwego określenia.

– Poganinem? – zasugerowała Sasha.

Jaryd przyglądał się jej dłuższą chwilę, w jego oczach odmalowało się zrozumienie. Sasha przeniosła spojrzenie na Jaegara, marszcząc wymownie brwi. Jaegar zakaszlał i pociągnął łyk piwa, kryjąc twarz za kubkiem. Pod tym kątem maska tatuażu na jego obliczu nie była w pełni widoczna, lecz złote kolczyki zdobiące uszy oraz pierścienie na palcach, błyszczały wymownie w świetle. Długi warkocz także był czymś, czego żaden szanujący się verentyjczyk nigdy by nie zapuścił.

W oczach przyszłego wielkiego lorda Tyree zapłonął gniew.

– Wkładasz słowa w me usta, pani – powiedział oskarżycielsko. – Nie miałem niczego podobnego na myśli.

– Wy, młodzi verentyjscy wielmoże, sami wkładacie słowa we własne usta – odparła Sasha. – I rzadko zdarza wam się zastanowić, nim je wypowiecie. Pamiętaj, czyim jesteś gościem. Gospodarze są zbyt uprzejmi, by ci o tym przypomnieć. Ja nie jestem.

– Zamknijcie się obydwoje – warknął Damon, zanim Jaryd zdążył odpowiedzieć. Młody arystokrata spoglądał na Sashę gniewnie. Wszelkie ślady opanowania, emanującego wcześniej z jego postawy, gdzieś zniknęły. Sasha odpowiedziała

mu jadowitym spojrzeniem. – Proszę, wybacz mojej siostrze, mistrzu Jarydzie – powiedział Damon z wymuszonym spokojem. – Jej gorący temperament jest szeroko znany.

– Oraz jej sympatie – mruknął Jaryd.

– Och, zechciałbyś uświadomić nas, co niby miało to znaczyć? – wypaliła Sasha. Damon gniewnie przewrócił oczami.

– Mam wielu przyjaciół pośród goeren-yai, pani – powiedział Jaryd, dla podkreślenia słów celując w nią palcem. – Żaden z nich nie żywi ani krzty szacunku dla lorda Kraylissa. Ty za to zdajesz aż się rwać do jego obrony.

– Słyszałam podobne kłamstwa już wcześniej – odpowiedziała Sasha. – Hadryńczycy i ich kamraci nigdy nie byli przyjaciółmi moimi ani Kessligha. Oskarżają mnie o podżeganie do buntu, o spiskowanie przeciwko własnemu ojcu. – Położyła dłonie na blacie dobitnym gestem. – Czy ty także oskarżasz mnie o podobne knowania, mistrzu Jarydzie?

Jaryd zamrugał. Spiskowanie, co jasne, karano śmiercią i nie było od tego żadnych odstępstw. Osoba, na którą rzucono podobne oskarżenie niepoparte niezbitymi dowodami, miała oczywiste prawo, aby zażądać honorowego pojedynku. Pojedynki takie kończyły się śmiercią. Wyjątki zdarzały się niezwykle rzadko. Jaryd ponownie zaczął się uśmiechać, tym razem z niedowierzaniem. Nikt spośród siedzących przy stole nie zdawał się podzielać jego rozbawienia, Jaryd Nyvar, zwycięzca wielu lenayińskich turniejów wydawał się tego nie dostrzegać.

– Nie – odparł niedbale, z rozdrażnieniem wznosząc oczy w kierunku sklepienia, jakby godził się na coś przynoszącego ujmę dumie i był zmuszony tolerować zachowanie przerażająco głupszego kompana. Dureń, pomyślała ponuro Sasha. – Oczywiście że nie. Twój temperament zwodzi cię na manowce, pani. Dla takiej verentyjskiej piękności jak ty żywię wyłącznie szczery podziw.

– Powiedz mi, młody mistrzu Jarydzie, czy kiedykolwiek zdarzyło ci się zmierzyć z wojownikiem wyszkolonym w svaalverdzie? – zapytał z nieskrywanym rozbawieniem Teriyan, pochylając się w przód i przeżuwając kawałek chleba.

– Prawdę mówiąc, nie – odrzekł z lodowatym spokojem Jaryd. – Jak sądzę, jedynymi osobami w całym Lenayin wyszkolonymi i walczącymi we wspomnianym stylu są Kessligh Cronenverdt oraz jego uma. I, co jasne, przebywający w odwiedzinach Serrini. Ale oni nigdy nie biorą udziału w turniejach, choć często widywałem ich zasiadających na trybunach.

– A czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, dlaczego Serrini nie biorą udziału w turniejach szermierczych? – naciskał Teriyan.

Jaryd parsknął.

– Być może się boją.

– Nie boją się, młody mistrzu – odparł Teriyan. – Są po prostu uprzejmi.

[image-browser playlist="591191" suggest=""]

Gesa Schwartz, Grim. Pieczęć Ognia

Grim siedział bez ruchu w kucki na krawędzi dachu nad siódmym piętrem, czarne skrzydła uniósłszy wysoko nad głowę, i wpatrywał się w ulicę na dole. Szponami wczepił się w fasadę, jakby był jej częścią, a deszcz odbijał się od jego obsydianowego ciała tak samo, jak od ściany budynku pod nim. Można by pomyśleć, że tam w górze widać po prostu wielką, demoniczną rzeźbę i nawet najbardziej uważny obserwator nie zauważyłby obłoczków pary, wydobywających się przy każdym sapnięciu z kamiennych ust. Tej nocy jednak i tak nikt nie patrzył w gorę. Pojedynczy ludzie przemykali daleko w dole po asfalcie, a głowy mieli spuszczone, jakby chowali je przed świszczącymi mieczami.

Grim wcale się im nie dziwił. Nienawidził takiej pogody. Prawie dwieście lat temu przybył z Włoch do Paryża i wydawało mu się, że przywyknie kiedyś do deszczu, do wilgotnego klimatu, nisko wiszących chmur i wyjącego wiatru. Nigdy jednak mu się to nie udało, co więcej, było tylko coraz gorzej, a teraz, kiedy to przeklęte zadanie już od kilku godzin uniemożliwiało mu znalezienie sobie suchego schronienia, poczuł się nagle tak staro, jak nigdy dotąd. Zamrugał oczami, żeby strzepnąć krople deszczu z rzęs. Od jak dawna przesiadywał na rożnych dachach, całymi godzinami, całymi dniami, od jak dawna za nimi podążał? Nie wiedział dokładnie, ale wiedział na pewno, że za długo. A w dodatku miał wiele znacznie bardziej pasjonujących spraw do załatwienia. Na przykład sprawa z wampirami, które znowu wdały się w bezsensowne wojny klanowe z wilkołakami i wręcz prosiły się, żeby je przywołać do porządku. Albo ten zwariowany stukoduch, który od wielu dni przewieszał obrazy w Luwrze, aż miło, i którego nadal nie udało się złapać.

Grim parsknął cicho. Nie dlatego, żeby się specjalnie przejmował, że Mona Lisa nagle znajdzie się obok szyldu męskiej toalety albo że wampiry i wilkołaki porozbijają sobie czaszki – te śmieszne animozje między obydwoma klanami i tak już nikogo nie wywabiłyby spod ciepłego pieca, no chyba że był Gargulcem, odpowiedzialnym za bezpieczeństwo miasta. Ale takie działania w którymś momencie siłą rzeczy mogły zostać zauważone przez ludzi i tym samym zagrażały temu, co od stuleci niby ciężki płat materii rozciągało się nad kamiennymi zaułkami Paryża: zapomnieniu. Ludzie nie mieli pojęcia o istotach, które żyły wśród nich, a już na pewno nie o Gargulcach. Bo jedno, co Grim wiedział na pewno, to, to, że za nic nie mogą się dowiedzieć o jego istnieniu – nigdy. Tak stanowiło Kamienne Prawo. Niemniej jednak te sprawy stały się już w pewnym sensie rutyną.

Oczywiście, zawsze było to bardziej zajmujące niż jakieś naprawdę nudne zadanie, ale w najmniejszym nawet stopniu nie tak wymagające, jak ta inna historia – ta z morderstwami. Kamienną skórę Grima przebiegł dreszcz, kiedy o tym pomyślał. Bite trzy tygodnie temu do paryskiego świata cieni zawitała bezprzykładna groza. Do dzisiaj naliczono siedemnaście ofiar, każdą z nich zamordowano w bestialski sposób – choć wszystkie były potężnymi istotami. Dysponujący ogromną wiedzą magiczną Przemieniacze. Silne wilkołaki. Prastare wampiry. Wszystkie one zostały zgładzone pozornie bez żadnego wysiłku, jakkolwiek nie udało się stwierdzić istnienia jakiegoś stałego schematu. Jeden ze znalezionych wilkołaków był obdarty ze skory, z kolei jeden z wampirów został potraktowany tyloma kołkami, że wyglądał jak poduszeczka na igły, w dodatku żadnej z ofiar nic nie łączyło z pozostałymi. Pewne było tylko jedno: morderca musiał dysponować niewyobrażalną mocą, skoro zdołał pokonać te istoty.

Grim ściągnął brwi. Gdyby to jemu powierzono tę sprawę, dawno już byłoby po wszystkim, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Ale nie, dla niego zostawała zawsze najgorsza robota. Przesiadywał na dachach w deszczu, podczas gdy nędzne lizusy z otoczenia jego przełożonego, Mouriera, jak muchy ścierwojady krążyły wokół sprawy morderstw. Żałośni dyletanci do dziś niczego nie zdziałali, większość czasu marnując na przygotowaniach do śmiesznej ceremonii koronacyjnej króla, jakby nie było nic ważniejszego na świecie. Grim parsknął z pogardą.

Właśnie obnażył jeden ze szponów i wysunął go, tak że drobne odłamki cegieł spadły na ulicę, kiedy w budynku po drugiej stronie otworzyły się drzwi. Na ulicę buchnęła głośna muzyka, Grim poczuł woń alkoholu i papierosów. Skrzywił się z obrzydzeniem. Nigdy nie potrafi zrozumieć, jak ci ludzie mogą znieść własny odór. Trzej mężczyźni wyszli na zewnątrz, drzwi za nimi zatrzasnęły się. Grim ani drgnął. Przyglądał się, jak dwóch z nich poszło przed siebie chodnikiem i przywołało taksówkę. Trzeci został na miejscu, podniósł kołnierz marynarki i poczłapał w przeciwnym kierunku. Grim ani na jotę nie zmienił pozycji, ale i tak czuł każdą cząstką ciała, że w tym momencie jest tylko i wyłącznie sprężonym do skoku drapieżnikiem. Usłyszał odgłos zatrzaskujących się drzwi taksówki. W tym momencie rozpostarł skrzydła i bezgłośnie ponad dachami, poszybował za swoją ofiarą.

Kuląc ramiona, mężczyzna minął grupkę ludzi i skręcił w boczną uliczkę. Latarnia rzucała mrugające światło na porozrzucane niedopałki, stare gazety i puste butelki po piwie. Mężczyzna zatrzymał się, żeby zapalić papierosa. Był sam w zaułku, nie licząc kota, który krążył wokół metalowego pojemnika na śmieci w poszukiwaniu jedzenia.

Cień Grima przemknął po bruku, jego skrzydła przecinały powietrze. Ale mężczyzna zauważył go dopiero w momencie, kiedy kamienna dłoń Gargulca chwyciła go już za gardło. Pudełko papierosów upadło w kałużę. Mężczyzna wierzgał w panice nogami, ponieważ Gargulec uniósł go nad ziemię. Kiedy jego dłonie natrafiły na potężne szpony, przerażenie ścięło twarz mężczyzny w nieruchomą maskę strachu.

– Pokaż się – powiedział Grim dudniącym głosem. Wiedział, że już sam jego widok śmiertelnie ludzi przeraża. Mroczna sylwetka, w zasadzie ludzka, kamienna twarz z ukośną blizną nad prawym okiem, szponiaste dłonie i stopy… Przez pierwszą krotką chwilę mógł się wydawać ogromnej postury człowiekiem, o sięgających ramion smolistych włosach, ale wielkie skrzydła uzmysławiałby najbardziej nawet tępemu śmiertelnikowi, że w najlepszym wypadku ma do czynienia z aniołem – aniołem z cienia i mroku. Ale najstraszniejszy ze wszystkiego był jego głos. Brzmiał jak pękanie wielkich skał i chociaż Grim starał się, jak mógł, żeby mówić spokojnie, człowiek, tak jak inni do tej pory zamarł z przerażenia.

Z tym, że teraz nie rozmawiał z człowiekiem.

– Pokaż się – powtórzył Grim. – Chyba że się boisz.

Z gardła człowieka wydobyło się zwierzęce stęknięcie, jednocześnie jego twarz wykrzywiła się w złośliwą maskę. Skora na całym ciele skurczyła się, jakby starzała się w błyskawicznym tempie, wargi cofnęły się, odsłaniając ostre jak igły, czarne zęby. Grim wyczuwał demona, który zagnieździł się w ciele tego śmiertelnika jak szczur w zwłokach. Potem zmieniły się oczy i Grim go zobaczył: źrenice rozszerzyły się, strzępiąc się na brzegach i rozlewały się po białkach oczu jak atrament po świeżym prześcieradle. A z tej ciemności biła ku Grimowi nienawiść.

Uśmiechnął się. Za każdym razem fascynowało go, w jak spektakularny sposób demony panują nad ludzkimi ciałami. Usta człowieka wykrzywiły się teraz, uniesione wargi posiniały, z kącików ust pociekła ślina. W stronę Grima poleciały ciężkie, kleiste słowa i ten typowy odór zgniłych jaj, jaki wydychają ludzie opętani przez demona. Grim odsunął od siebie zwiotczałe ciało.

– No i proszę, jednak tu jesteś – stwierdził. – Wiem, wiem, dla takiego pasożyta jak ty, to musi być wielka pokusa, tak bezczelnie zagnieździć się w tym ciele i wysysać je do ostatniej kropelki, kiedy ci się żywnie spodoba. Ale zgodnie z paragrafem 337 KG nie wolno ci przebywać w ciele gospodarza dłużej, niż to niezbędne. A ty już od siedmiu dni wysysasz życie z tego osobnika, wcześniej wysławszy w zaświaty dwóch innych. Jest to przestępstwo, za które grozi kara 800 lat Diamentowego Ognia. Czy przyznajesz się do winy?

Diamentowy Ogień był to dość nieprzyjemny rodzaj kary. Normalnie demony unikały diamentów, jak ludzie unikają ognia, ponieważ jeśli za bardzo się do nich zbliżyły, ich ciała przeszywały potężne wiązki energii. Nierzadko prowadziło to do zajęcia się ogniem, zawsze jednak wiązało z gwałtownym bólem. Grim nie był więc zaskoczony, kiedy demon zamiast odpowiedzi rzucił mu jakąś obelgę po węgiersku. Zabrzmiało to tak, jakby siłą wykorzystał w tym celu struny głosowe człowieka – jak dziecko, które dobrało się do skrzypiec i wściekle jeździ smykiem po strunach.

Grim westchnął. A czegoż tu się spodziewać? Intelektualnej wymiany zdań? W końcu miał przed sobą zwykłego holoklita, jak ustalili szypułkoocy z gargulcowej ekipy dochodzeniowej, po oględzinach jego ostatnich dwóch ofiar. Holoklici był to gatunek bardzo słabych demonów – zwłaszcza jeśli idzie o sferę umysłową. Uśmiechnął się więc nieco zniecierpliwiony:

– Jeśli już…

Więcej powiedzieć nie zdążył. Poczuł tylko, jak ciało człowieka spręża się w sobie, a demon z nadzwyczajną prędkością wyślizguje się z jego szponów, waląc go z całej siły w pierś. W następnej chwili Grim był już w powietrzu, po czym ze zgrzytem wylądował w metalowym kontenerze na śmieci. Szukający tam pożywienia kot czmychnął, prychając wściekle, w nozdrza Grima uderzył piekielny odór ludzkich odpadków. Wypuścił z płuc powietrze. Holoklit… akurat! – pomyślał. Ten osobnik był jednym z najsilniejszych demonów, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia, może nawet Phy, a już na pewno co najmniej Ifrir. Ech, ci głupkowaci szypułkoocy, nigdy się nie nauczą właściwie przetwarzać informacji! Byli niemal tak samo beznadziejni jak ludzie – nawet oczy mieli poza głową, nie mówiąc o mózgu!

Wpatrywał się w demona, który stał pośrodku zaułka z zamglonym, żądnym krwi spojrzeniem, jakie mają tylko ogarnięci szaleństwem nieumarli.

– Ty cholerny draniu! – wyrzucił z siebie dudniącym głosem Grim. Metal zazgrzytał pod nim, kiedy się podnosił. Jego ciało pozostawiło całkiem zgrabny odcisk w kontenerze i to łącznie ze szponami. Ciężkim krokiem wszedł w światło latarni. Szponiaste stopy, które nigdy nie zdołały przywyknąć do obuwia, zgrzytały po asfalcie.

– Skoro już masz zamiar mówić po węgiersku – kontynuował, zupełnie jakby nie było tego przerywnika z kontenerem na śmieci – to przynajmniej rob to jak należy. Nieprawidłowo wymawiasz "r"!

I zademonstrował, jak należy to robić właściwie, posyłając tamtemu wiązkę wyszukanych wyzwisk, zawierających tę głoskę. Odniosło to spodziewany skutek.

– Ty głupi kamienny móżdżku – wysyczał demon, wykrzywiając usta człowieka w grymasie złośliwego uśmiechu. – Kim jesteś, że ośmielasz się mi rozkazywać. Wiem, wiem – twój lud wygrał bitwę pod Pragą, ową bitwę, która niemal doszczętnie zniszczyła nas, demony i całą ziemię zabarwiła na czarno krwią poległych wampirów. Zwyciężyliście, zagarnęliście całą władzę nad Światem Cieni. Ale to było dawno temu. Czasy się zmieniły. Spójrzcie na siebie! Spójrzcie, co się z wami stało! Nawet ich się boicie, wy wszyscy!

Gwałtownym ruchem uderzył się w pierś, pozostawiając na skórze człowieka krwawe zadrapania.

Grim nie okazał cienia emocji. Ciało człowieka było tylko cienką powłoką, skrywającą mrok, drżącym pęcherzem, wypełnionym cuchnącą zgnilizną. Mimo wszystko jednak ciało to było podatne na zranienia – a jego zadaniem było je chronić.

– Wy i ten wasz idiotyczny KG – zaskrzeczał demon. – Kodeks Gargulców, koń by się uśmiał! Ile już ma stron? Czy macie już przepis regulujący kwestię dłubania w nosie?

Tu wybuchnął przeraźliwym śmiechem.

Grim głośno wypuścił powietrze z płuc.

– Przynajmniej mamy nosy, żeby w nich dłubać, w przeciwieństwie do was. To naprawdę musi być żałosne, przez całe nieśmiertelne życie tułać się po lepkich ludzkich ciałach, tylko po to, żeby od czasu do czasu podrapać się w tyłek!

Demon zacisnął zęby. Przez ludzkie ciało przeszedł dygot, kiedy pochylał się do przodu.

– Ach, no przecież, zapomniałem – wysyczał złowrogo. – Rozmawiam z Gargulcem, kimś nieomylnym… Ale jednak jest pewien błąd w waszej… egzystencji! – To ostatnie słowo wymówił przeciągając zgłoski, tak że przypominało syczenie węża. – Wcale nie jesteście lepsi od nas. Prawda, że się nie mylę? Bo wy kradniecie im sny, cóż za akt odwagi! – Demon wypluł kawałek cuchnącego śluzu. – Kryjcie się dalej w cieniu, potężni władcy nocy! Wszystko ze strachu, ze strachu, ze strachu!

Grim poczuł, jak jego szpony zaciskają się w pięści, że aż chrupnęło mu w stawach.

– Ty kreaturo ciemności – powiedział cicho. – Jeszcze dzisiaj w nocy odpowiesz za swoje czyny. Już ja się o to postaram.

Wymamrotał słowa zaklęcia i poczuł, jak ogień toruje sobie drogę w jego ciele. Z trzaskiem dotarł do prawej pięści. Buchnęły z niej czarne płomienie. Oczy Grima zmieniły się w rozżarzone węgle. Krople deszczu z sykiem wyparowywały w zetknięciu z jego ciałem, tworząc obłoczki pary, przypominające małe duszki. Demon wbił w niego spojrzenie i w jego oczach pojawiło się coś jak błysk uznania. Grim usłyszał formułkę, którą demon wycedził przez ostre zęby. Z palców człowieka z metalicznym chrzęstem wyrosły ostre jak brzytwy szpony. Na zapadniętej skórze pojawiły się ognie klątwy. Demon z wrzaskiem uniósł się w powietrze. Na krotką chwilę czas się zatrzymał. Deszcz wokół nich stężał, płomienie przestały migotać, nawet chmury pędzące po niebie niby strzępy ubrań, zastygły w bezruchu. Potem chwila pękła i demon runął z góry na Grima.

Grim odskoczył, ale zrobił to zbyt wolno. Szpony demona trafiły go w policzek. Po twarzy płynęła mu krew. W następnej chwili poczuł, że noga demona trafia go w brzuch. Z głuchym stęknięciem wylądował na bruku. A niech to, szybki jest. Zamroczony, widział niewyraźną postać, unoszącą się nad nim w powietrzu. Coś jaskrawego wystrzeliło w stronę Grima i trafiło go w twarz. Ogień Klątwy. W następnej chwili uliczka zniknęła, a on sam znalazł się w morzu płomieni. Wgryzały się w nagą skórę jego torsu, sięgały spodni i płaszcza, próbowały wypalić mu oczy. Czuł, jakby tysiące miniaturowych ostrzy obdzierało go ze skory, ale najgorsze w tym wszystkim były głosy. Ogień śpiewał, wołał go, odbierał mu rozum. Grim widział w płomieniach twarze, ludzkie dzieci stały w niewielkiej odległości, śmiały się i machały ku niemu.

Przez krotką chwilę pragnął tylko jednego: podejść do nich, natychmiast, obojętne, co miałoby się z nim stać. Ale była to tylko krotka chwila. Jest przecież Gargulcem, do wszystkich diabłów, i nie pozwoli sobie odebrać rozumu, a już na pewno nie jakiemuś demonowi przybłędzie w cuchnącym zaułku. Odwrócił się i wsparł dłonie na chłodnym bruku. Bez najmniejszego drgnienia znosił ukąszenia płomieni, które przygasały i przygasały, aż wreszcie został po nich tylko cuchnący dym.

Grim miał zamknięte oczy, dym mącił mu zmysły. Czuł jak demon, pewny zwycięstwa, lekką stopą wskoczył mu na pierś, ostre szpony dotknęły jego twarzy, na wargach poczuł jego lepki oddech, który wślizgiwał mu się do krtani, przygotowując drogę dla swego pana. Najwyraźniej demon chciał się w nim zagnieździć! Co on sobie wyobraża?! Grimm gwałtownie otworzył oczy, w których ciągle czaił się płomień. Demon zmartwiał, w jego oczach malowało się przerażenie.

– Jak ty to… – wyjąkał. – Wytrzymałeś Ognie Klątwy! Nikt tego dotąd…

Grim uśmiechnął się mrocznie.

– W takim razie mów do mnie Nikt – powiedział cicho.

Skoczył na równe nogi, błyskawicznie wyciągnął przed siebie płomienistą pięść i złapał demona za gardło. Zdecydowanym ruchem wydarł jego rozżarzone do czerwoności ciało z ciała człowieka. Ludzkie ciało bezgłośnie upadło na ziemię. Grim patrzył w spaloną, pozbawioną ust twarz. Z obrzydzeniem stwierdził, że pod skorą coś się rusza, coś jakby nogi pająka, wypychające ją od środka. Demon chciał krzyknąć, ale z jego krtani wydobyło się tylko skrzeczenie. W zetknięciu z powietrzem jego połyskująca krwiście skora zmieniała barwę, z sykiem tworzyły się na niej bąble. Dygocąc, demon wypowiedział zaklęcie i zaraz potem jego ciało pokryła szara warstwa, pomarszczona i szorstka jak skora bardzo starych żółwi. Grim wyjął coś z kieszeni. Zbliżył diament do oczu demona, który na ten widok o mało nie stracił przytomności z przerażenia.

– Nie! – wycharczał, usiłując dosięgnąć Grima szponami, co nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.

– Podaj mi swoją rangę – zażądał Grim i przyłożył diament do czoła demona. Skora pod diamentem spłonęła, zmieniając barwę na czarną, demon wrzasnął przenikliwie. Grim odsunął diament, pozwalając demonowi dojść do siebie.

– Drugi stopień, siódmy krąg, Phy – wyrzęził demon.

Grim aż sapnął. No proszę, dobrze przeczuwał. Co za partacze z tych szypułkookich!

Demon spojrzał na niego. Przez moment w jego wzroku widać było smutek.

– Ech, wy, Gargulce – wyszeptał głosem, w którym po raz pierwszy nie czuło się nienawiści. – Kiedyś spiżowe Anioły, bohaterowie o kamiennych skrzydłach. Co się z wami stało? Teraz jesteście tak samo na straconej pozycji, jak i my.

Zanim Grim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, głowa demona odskoczyła w tył, przez skórę przebiły się ostro zakończone pajęcze nogi. Krew lała się po twarzy demona. Coś przedzierało się przez szczękę, Grim zobaczył czarne stworzenia, które z szelestem rzuciły się na rozerwane mięso. Z ciała demona wydobył się przeraźliwy chrzęst i w jednej chwili zwiotczało w szponach Grima. Z szumem zapłonęły zielone płomienie pozbawionych kontroli Ogni Klątwy. Grim szybko rzucił ciało demona na ziemię i patrzył, jak ogień pochłania pustą powłokę. Wydawało mu się, że na koniec wydała z siebie westchnienie, ale równie dobrze mógł to być obłąkańczy, przeklęty śmiech z ciemności.

Cholerni gliniarze, na co wy sobie pozwalacie, to jest bezprawne pozbawienie wolności, nie możecie mnie tak... Drzwi zatrzasnęły się z cichym kliknięciem, ucinając wrzaski pijaka, którego dwóch policjantów prowadziło właśnie korytarzem.

Mia założyła ręce na piersi. Już bity kwadrans siedziała w pokoju z tym pucołowatym policjantem, czekając, aż przestanie rozmawiać przez telefon. Jak dotąd nie zamienił z nią ani słowa. Bezustannie otwierał i zamykał pudełeczko z pieczątką – klik-klak, klik-klak, klik-klak – i rzucał jej niechętne spojrzenia. Najwyraźniej wyrwała go z urzędniczego letargu. A przecież ona też potrafiła sobie wyobrazić ciekawsze zajęcie niż wysiadywanie w środku nocy na skrzypiącym plastikowym krześle na komisariacie policji. Spojrzała ukradkiem na zegarek. Nie miała już za wiele czasu. Musiała stąd zniknąć, najlepiej od razu. Policjant jednak nie spuszczał jej z oka. Brakowało tylko, żeby zaświecił jej w oczy biurową lampą, jakby była nie wiadomo jak groźnym przestępcą. A przecież nic nie zrobiła… no, prawie nic.

Z ciężkim westchnieniem policjant odłożył słuchawkę, rozprostował ramiona, jakby od dawna nie ruszał się z miejsca (co zresztą było prawdą) i pochylił się nad leżącą na biurku kartką.

– No, no – powiedział. – Bardzo ciekawe.

Mia potrafiła sobie wyobrazić co najmniej z pięćdziesiąt rzeczy ciekawszych od tego, co było napisane na tej małej karteczce, ale powstrzymała się przed zgryźliwą uwagą.

– A więc mamy włamanie – stwierdził policjant. Pomachał w powietrzu karteczką i po raz pierwszy spojrzał Mii prosto w twarz. Miał bezbarwne oczy, w których czaiła się nieskrywana złośliwa satysfakcja.

Mia bez wysiłku wytrzymała jego spojrzenie i powiedziała cicho, ale dobitnie:

– Nieprawda.

Policjant uśmiechnął się, zupełnie jakby spodziewał się takiej właśnie reakcji.

– No to jak w twoim świecie nazywa się niedozwolone wejście na teren cmentarza? Po co to w ogóle zrobiłaś? Zamarzyła ci się czarna msza, czy jak?

Mia sapnęła głośno.

– Nie, chciałam tylko odkopać czaszkę Foucault i sprzedać ją w internecie.

Przez moment twarz policjanta przebiegł jakby skurcz, ale ostatecznie zdecydował, że nie da się sprowokować, więc mówił dalej:

– A więc czego szukałaś na cmentarzu?

Mia uśmiechnęła się niewinnie.

– Przysnęło mi się tuż przed zamknięciem bramy i… i…

Policjant zaśmiał się krotko i ostro.

– Przysnęło ci się, oczywiście. Mamy koniec października, a panienka zasypia sobie jak gdyby nigdy nic na cmentarzu. Głupia sprawa, ale jakoś nie wierzę w ani jedno twoje słowo.

Mia nie odezwała się ani słowem. Jedyną głupią sprawą było to, że przypałętali się ci ochroniarze ze swoim kundlem. Normalnie sprawdzali cmentarz tuż po zamknięciu, a potem znikali. Zostawali tylko nocni stróże, a tych z łatwością dawało się wyprowadzić w pole. Ale akurat dzisiaj ochroniarze musieli się zagadać ze stróżami i przez to przyłapali Mię na jej późnej wizycie – po raz pierwszy od pięciu lat. Twarz jej spochmurniała, co policjant najwyraźniej przypisał działaniu swoich słow. Z zadowoleniem kiwnął głową.

– Włamanie to nie jest już drobne wykroczenie – zaczął ją pouczać. – Grożą za to surowe kary, zobaczysz, czym to się dla ciebie skończy, zapewniam. Zwłaszcza jeśli się okaże, że są jakieś zniszczenia. To, co mówiłem o czarnych mszach, nie jest bynajmniej wyssane z palca, rozumiesz? Mieliśmy już takie przypadki i to całkiem niedawno. Ale ty oczywiście twierdzisz, że nie miałaś z tym nic wspólnego?

Mia westchnęła ciężko.

– No tak, tak, oczywiście. Czarne ciuchy, czarne paznokcie, wiadomo od razu, że należy mnie traktować tak, jakbym już obcięła jakiemuś kogutowi głowę, zgadza się?

Policjant zmierzył ją wzrokiem. Na jego twarzy malował się kompletny brak akceptacji, chociaż akurat dzisiaj Mia wcale nie zwracała specjalnie uwagi wyglądem. Miała wysokie sznurowane buty, czarną sukienkę z długim rękawem i swój kloszardowo-westernowy płaszcz – był skrojony po wojskowemu i miał dwie głębokie kieszenie, w których można było pomieścić najróżniejsze rzeczy i dlatego Mia tak go właśnie nazywała. Nie była przesadnie umalowana, nosiła tylko trzy srebrne pierścionki. Ogólnie więc nie było powodu, żeby zaraz wznosić brwi aż do nasady włosów.

Policjant oczywiście był przeciwnego zdania.

– A co my tu mamy? – Policjant sięgnął po torebkę Mii, która leżała obok niego na biurku, i odwrócił ją do góry nogami. Wysypały się z niej różnokolorowe kredki, kawałki kredy i piórka, zaśmiecając wypucowany do połysku blat. Mia skrzywiła się, kiedy sięgnął po jej blok rysunkowy. Z ironiczną miną policjant zaczął go przeglądać, potem podniósł wzrok i po raz kolejny otaksował jej ubranie.

– Córa mroku, która rysuje komiksy… Czegoś takiego w życiu jeszcze nie widziałem – stwierdził.

Mia aż sapnęła.

– Cholerne szufladkowanie – mruknęła pod nosem z nadzieją, że zrobiła to wystarczająco głośno, żeby ją usłyszał. Policjant jednak tylko westchnął i zaczął coś wklepywać do komputera.

Mia przewróciła oczami. No, pięknie, metoda pisania jednopalcowego. W ten sposób przesiedzi tu do białego rana. Zaczęła kręcić się niespokojnie na krześle. Cóż, przynajmniej nie jest tu sama. Słyszała walenie w ścianę, poleciał stek wyzwisk.

– Teraz spiszemy protokół – westchnął policjant z taką rezygnacją, jakby czekało go zejście do piekieł w celu ratowania świata.

– Jak się nazywasz?

Mia skrzywiła się niechętnie. Jeszcze i to.

– Mia Lavie – odpowiedziała cicho.

Policjant skinął głową i już się wydawało, że tym razem jakoś się jej upiecze. Ale w następnej chwili znieruchomiał i sięgnął po pudełeczko z pieczątką – klik-klak.

– Czy jesteś może spokrewniona z tym malarzem? Nazywał się…

– Lucas Lavie, tak, to Moj ojciec.

Policjant popatrzył na nią. Nieomal słyszała, jak w jego głowie otwiera się i zamyka kolejna szufladka.

– No tak, dużej klasy artysta – powiedział, powracając wzrokiem do ekranu. – A więc jesteś jego córką. Nie znam się za bardzo na sztuce, znaczy na malarstwie, i w ogóle, ale jego obrazów nie da się nie zauważyć. Niektóre były moim zdaniem nawet całkiem zajmujące, na przykład ten niebieski z tymi twarzami…

Mia oparła głowę o ścianę. Pewne rzeczy nie zmienią się nigdy.

[image-browser playlist="591192" suggest=""]

– Szkoda, że w którymś momencie sfiksował – ciągnął policjant, ale jego głos docierał do niej jak przez mgłę. Mało spała poprzedniej nocy i była skonana jak pies. – Zaczął mieć jakieś omamy, prawda? Tak przynajmniej pisali w gazecie. Czy on przypadkiem nie… z broni myśliwskiej…? – Przyłożył sobie palec do skroni i wykonał gest, jakby naciskał spust.

– To był pistolet Walther P38 kaliber 9 milimetrów.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj