Kilka dni temu ukazała się powieść Macieja Siembiedy pod tytułem 444. Jest to thriller, który rozpoczyna się od śledztwa dotyczącego częstych kradzieży jednego z obrazów Matejki. Wkrótce śledczy odkrywa, że obraz związany jest ze starą przepowiednią mówiącą, że raz na 444 lata możliwe jest pojednanie pomiędzy chrześcijaństwem i islamem. Niestety na świecie są siły, które nie chcą dopuścić do ziszczenia się proroctwa. Poniżej możecie obejrzeć okładkę, a także przeczytać trzy pierwsze rozdziały powieści 444.
Źródło: Wielka Litera

Rozdział 1

Tamtego przedpołudnia Paweł Włodarczyk zupełnie niepo­trzebnie wymył i wywoskował samochód, bowiem kwadrans później zginął w nim staranowany przez tira, któremu wysiadły hamulce. Wypadek zdarzył się w centrum Warszawy, na ulicy Towaro­wej, którą auta z reguły jeżdżą zbyt szybko. Za kierownicą cięża­rówki wyładowanej naturalnym asfaltem siedział struchlały Al­bańczyk z Kosowa. Nawet nie wyszedł sprawdzić, co się stało z człowiekiem w błyszczącej toyocie, na którą najechał z impe­tem swoich kilkunastu ton i która tkwiła teraz zmiażdżona pod jego olbrzymią chłodnicą. Policja wytłumaczy to szokiem, a ga­zety ujawnią, że sprawca był półanalfabetą prowadzącym kupę złomu, która badania techniczne mogła przejść tylko na wsi pod Tiraną. Sąd natomiast przychyli się do opinii biegłego, że brak reakcji Albańczyka to syndrom pewnego emocjonalnego parali­żu, jaki sprawia, że ludzie będący świadkami masowych mordów i okropieństw nie są zdolni rozpoznać traumy śmierci w wypadku samochodowym. Nikt z autorów powyższych opinii nie mógł zauważyć dziwne­go grymasu, jaki przebiegł przez twarz kierowcy tira w chwili, gdy wyprostował się po uderzeniu, spokojnie położył ręce na kierow­nicy i czekał na przyjazd polskiej policji – kompletnie głuchy na krzyki ludzi gromadzących się w miejscu tragedii. Tym bardziej nikt nie mógł wiedzieć, że człowiek ten się modli. Mimo różańca z krzyżykiem rozkołysanego pod sufitem kabiny nie było to Ojcze nasz z prośbą o odpuszczenie win. Albańczyk, nie poruszając war­gami, żarliwie powtarzał wersety Koranu, odmawiane z wdzięcz­ności.

Rozdział 2

Kwadrans przed śmiercią Paweł Włodarczyk czuł, że życie się przed nim otwiera. W lusterku wstecznym toyoty przesu­wanej przez taśmociąg myjni z upodobaniem studiował własną twarz. Lekko zmarszczył brwi, nadając oczom wyraz skupienia, który w ułamku sekundy przekształcił się we wzrok gracza z tru­dem zachowującego powściągliwość na widok pięciu kart układa­jących się w wielkiego pikowego pokera. Włodarczyk najwyraź­niej triumfował. Do wczoraj był nikim. Zużytym dziennikarzyną, wydobytym z bagna alkoholu i paroletniego bezrobocia, po czym zatrudnio­nym z litości w redakcji popularnej gazety. Angaż do działu doku­mentacji prasowej, czyli piwnicy, w której mieściło się archiwum, podpisał syn przyjaciół. Dziś prezes wydawnictwa, dziesięć lat wcześniej poważnie zagrożony student wydziału dziennikarstwa, którego karierę uratował niedokończony doktorat Włodarczyka pospiesznie przerobiony na pracę magisterską. Przyszły boss pogu­bił się podczas obrony, ale komisja egzaminacyjna doceniła skru­pulatność i wnikliwość pracy, stawiając kompromisowe trzy plus. Mimo niewątpliwej polisy emerytalnej, legitymacji prasowej z logiem znanego tytułu i pensji pozwalającej na urlopy w Turcji Włodarczyk nie był najlepszego zdania o sobie. Dobiegał pięćdzie­siątki, gnieżdżąc się w dwóch małych pokojach architektoniczne­go koszmaru z wielkiej płyty. Dzielił je z synem, który nim gardził i którego od dawna obiecywał wyrzucić z domu, oraz żoną, której datę urodzenia bezskutecznie nakazywał sobie zapamiętać od do­brych kilkunastu lat. Poza tym miał parę dziennikarskich dokonań, o których nie pamiętał nikt poza nim i które codziennie pragnął umieścić w internecie. Ich brak wywoływał w nim frustrację, która narastała z każdym niezrealizowanym postanowieniem. Te zaś, choć łatwe, ludziom o chwiejnych charakterach nigdy się nie udają. Jednym z tych postanowień było zajęcie się w końcu tematem życia: zagadkowym obrazem Jana Matejki o sensacyjnej historii, jaką można by obdzielić pół zawartości Ermitażu, Prado i Luwru. Po raz pierwszy Paweł Włodarczyk usłyszał ją w czasach studenc­kich od narzeczonej, która nabożnym szeptem wyjawiła mu ro­dzinny sekret. Otóż jej pradziadek znał wielką tajemnicę: przepo­wiednię zdolną zmienić losy świata. Proroctwo powierzył w 1881 roku Matejce, a ten namalował obraz wskazujący drogę do po­jednania chrześcijaństwa z islamem. Płótno było krótko własnoś­cią rodziny, ale wkrótce stało się chyba najczęściej kradzionym obrazem świata. Dziewczyna opowiadała o tym z wypiekami na twarzy, gestykulując i podnosząc głos, a jej piwne oczy z emocji przybierały barwę dojrzałych kasztanów. Paweł słuchał jej z uprzejmym skupieniem, po czym puścił wszystko w niepamięć. Wtedy pochłaniało go energiczne, repor­terskie i koniecznie współczesne dziennikarstwo, a nie baśnie. Zresztą z narzeczoną i jej kasztanowymi oczami niebawem się rozstał, a tajemniczy obraz rozmazał się w codzienności studiów, pierwszej pracy w redakcji i setkach innych wydarzeń. Nieoczekiwanie zetknął się z nim parę lat później, wertując w po­ciągu kolorowy magazyn. Na rozkładówce czasopisma redakcja zamieściła sensacyjny artykuł o Pieterze Mentenie, słynnym ho­lenderskim esesmanie podejrzewanym o liczne zbrodnie wojenne. I o coś jeszcze. Tym „czymś” była tajna misja. Funkcjonariusz SS prowadził ją od 1940 roku w Galicji Wschodniej, a jego prawą ręką był Józef Stieglitz – antykwariusz z Krakowa, przed wojną szanowany obywatel tamtejszej gminy żydowskiej. Włodarczyk nie mógł uwierzyć. – Żyd? – szepnął na tyle głośno, że dwoje starszych współpasa­żerów spojrzało nie niego z dezaprobatą. Żyd partnerem esesma­na? – kolejne pytanie zadał sobie już w duchu. Niebywałe. A jed­nak. Autor artykułu nie pozostawiał wątpliwości. Zamiast opaski z gwiazdą Dawida wspólnik hitlerowskiego hauptscharführera nosił paszport z nadrukiem: „Niezbędny dla III Rzeszy” i przechadzał się pod Sukiennicami po godzinie po­licyjnej. Obaj, Menten i Stieglitz, brali udział w głęboko utajnio­nej misji. Jej celem było znalezienie i wywiezienie z okupowanej Polski dzieł sztuki, w tym płótna Matejki, o którym opowiadała niegdyś narzeczona. Autor artykułu nie zdołał wyjaśnić, dlaczego akurat ten obraz był tak ważny dla hitlerowskożydowskiego duetu i wspomniał o misji zaledwie kilkoma zdaniami, ale one wystar­czyły, aby reszta podróży minęła Pawłowi Włodarczykowi w sta­nie dziwnego letargu, pełnego natarczywych myśli. Kilka kolejnych dni spędził w czytelni Biblioteki Narodowej. Kilka kolejnych lat – na wertowaniu archiwów i książek, na wy­syłaniu listów i poszukiwaniu informatorów. Pisał nawet do Stie­glitza – znalezionego przez Polski Czerwony Krzyż i mieszkającego przy Allenby Road w Tel Awiwie – ale jak nietrudno się domyślić, bez odpowiedzi. Z roku na rok rosło w nim zdumienie: wszystko, co dawna narzeczona wyszeptała o tajemniczym obrazie i proroc­twie, okazywało się prawdą. Tylko kto w nią uwierzy?! Pewnej nocy Włodarczyk postanowił, że nie opublikuje tej hi­storii. Bał się konfrontacji. Bał się historyków bufonów, rozpar­tych w telewizyjnych fotelach z pobłażliwymi minami i wy­głaszających głodne kawałki o dziennikarskiej fantazji. Bał się reporterów szczutych przez konkurencyjne redakcje, którzy po­psują jego opowieść, węsząc wokół niej jak psy – niby szukają­ce tropu, a tak naprawdę zadeptujące prawdziwe ślady. Bał się rozmiaru tej sprawy. Dotychczas wiedziało o niej kilku papieży, garstka największych przywódców świata arabskiego, paru topo­wych terrorystów, jeden sławny polski malarz i on: Paweł Wło­darczyk. Kto mu uwierzy? Nikt. Dlatego musi odnaleźć obraz. Nie pisać o nim, ale na­mierzyć go, przywieźć do Polski i odsłonić w blasku fleszy. Udo­wodnić, że istnieje i że jego sekret jest autentyczny. Wtedy nikt go nie zakwestionuje. Tylko jak tego dokonać? Przez długi, zbyt długi czas to pytanie ciążyło mu jak ołów, dręczyło i oskarżało o nie­udacznictwo jakby obraz miał tajemniczą moc mieszania w gło­wach tym, którzy się nim interesują. Wreszcie Włodarczyk zaczął unikać tematu i odłożył go do szuflady; znalazł się w przegródce z innymi marzeniami. I właśnie to jedno najbardziej nierzeczywi­ste marzenie dziś nabrałoby realnego kształtu. I właśnie na nie na­jechał rozpędzony Albańczyk, miażdżąc odmianę losu Pawła Wło­darczyka w blachach toyoty pokrytej woskiem, który nie zdążył nawet stężeć.

Rozdział 3

Kilka tygodni wcześniej, w przebłysku śmiałości zadzwonił do Instytutu Pamięci Narodowej, prosząc o połączenie z Jaku­bem Kanią – prokuratorem, którego dociekliwość wyzierała z wie­lu wycinków prasowych, zgromadzonych w piwnicznym archi­wum gazety. Ten postrach przestępców z przeszłości lubił telefony z mediów, ale teraz, wysłuchawszy apelu o wszczęcie poszukiwań zaginionego obrazu Matejki, nie okazał entuzjazmu. – Czy ja wiem, panie redaktorze… – Westchnął do słuchawki, łaskocząc Włodarczyka tytułem zarezerwowanym dla dziennika­rzy z kondygnacji wyższych niż piwnica. – Do tego trzeba by zaan­gażować sztab ludzi i mnóstwo pieniędzy. Małe szanse. O… gdyby Matejko znalazł się na liście tajnych współpracowników służb PR­L-u i trzeba by sprawdzić, czy nie malował dla SB – zażartował – wtedy tak. Wtedy z pewnością środki by się znalazły. Pan wyba­czy, ale teraz to my mamy pół Polski do zlustrowania. Włodarczyk docenił autoironię, uznając ją za zaproszenie do dalszej rozmowy. – Ten obraz to prawdziwa sensacja – ciągnął niezrażony. – Naj­ważniejsze jagiellońskie dzieło Matejki obok Bitwy pod Grunwaldem i Hołdu pruskiego. Szukałby pan Hołdu pruskiego, gdyby zaginął? – No… sądzę, że… tak – prokurator zawahał się. Na szkoleniu z komunikacji z mediami trener mówił wyraźnie, aby nie wdawać się w gierki z pytaniami retorycznymi. – Ale… – Nie ma żadnego ale – skwitował Włodarczyk. – Szukałby pan. To proszę sobie wyobrazić, że ten obraz jest jeszcze ważniej­szy. Niewielu ludzi go widziało. W Zachęcie przed wojną wisiał zaledwie przez kilka dni. Potem był tylko kradziony, przemycany i ukrywany. Niewiele osób go widziało, ale wiele przez niego zginęło – chciał zakończyć wypowiedź efektowną klamrą, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. – Ja to wszystko rozumiem – odparł Kania tonem, jakim uspo­kaja się narwańców, kładąc im dłoń na ramieniu. – Ale proszę mi wierzyć, niewiele mogę. IPN naprawdę nie ma funduszy. Zdaje pan sobie sprawę, ile pozycji liczy lista dzieł sztuki, które należa­łoby odzyskać dla kultury polskiej? – To nie jest zwykłe dzieło sztuki! – nie wytrzymał Włodar­czyk. – To jest szyfr! Tajemnica! Pan rozumie? Klucz do zagadki o światowym znaczeniu. Kod, proszę pana! Kod! Taki jak ten Le­onarda da Vinci. Zamilkł. Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. – Ma mnie pan za wariata? – zapytał, starając się, aby jego głos brzmiał spokojnie. – Skądże – zaprzeczył prokurator, o kilka sekund za późno. – Ale zgodzi się pan, że pańskie informacje brzmią dość fantastycz­nie… Oczywiście w dobrym znaczeniu tego słowa – dodał po­spiesznie. – Zróbmy może tak… Proszę mi to wszystko opisać w mejlu. Obiecuję, że się z tym zapoznam. Ale teraz, pan wyba­czy, zaczynam ważne spotkanie. Włodarczyk usłyszał sygnał zakończonego połączenia. – W mejlu – warknął do siebie. Wy i wasze mejle! Jak byście poradzili sobie ze spławianiem lu­dzi, gdyby ktoś nagle pozbawił was mejli? Pieprz się – dodał w du­chu pod adresem Kani. Taki z ciebie detektyw jak ze mnie ksiądz. – Pieprz się – powtórzył półgłosem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj