Za każdym razem, gdy oglądam film Star Wars: The Last Jedi drzemią we mnie skrajne emocje. Moje fanowskie serce mówi mi, że to nie jest mój Luke Skywalker, moja dziennikarska głowa krzyczy: "Co z tego? Mark tworzy świetną postać!". Ten wewnętrzny dysonans wychodzi z tego, że jestem wychowany na starym kanonie Gwiezdnych Wojen, więc dorastałem, czytając książki z innym Lukiem Skywalkerem. Takim, który rozwinął się zgodnie z oczekiwaniami: jest prawdziwym, potężnym mistrzem Jedi, który odgrywa ważną rolę w dalszej walce z Imperium i kształtowaniu się Nowej Republiki. Taki, który nie popełnił aż takich błędów w szkoleniu siostrzeńca i który ma Zakon Jedi będący integralną częścią nowego galaktycznego ładu. Ktoś, kto jest mądry, potężny, trochę bardziej dojrzały, ale nieidealny, popełnia błędy i podejmuje złe decyzje. To jest mój Luke Skywalker, którego w filmie nie widzę. Nie mogę jednak tylko krytykować tę interpretację Luke'a Skywalkera tylko dlatego, że nie sprostała moim oczekiwaniom. Wizja jest to zgoła odmienna i pod wieloma aspektami smutna. Odziera legendy z ich baśniowego happy endu, pokazując, że życie nie zawsze toczy się tak, jak w bajkach. Jest to też lekka sugestia, że Gwiezdne Wojny koniec końców mogą porzucić taką konwencję, aczkolwiek ta nadal w trylogii sequeli jest podstawą. Rozumiem cały zamysł twórców, bo jednak ten długi przeskok w czasie i wiek aktorów, też nie pozwolił na wiele tego, czego byśmy wszyscy oczekiwali. Koniec końców "nowy" Luke Skywalker jest postacią ciekawą, dość sarkastyczną, nietypową, a zarazem skonfliktowaną wewnętrznie, zmęczoną i zgoła odmienną od Yody. Tego w sumie trochę się obawiałem, że będzie trochę szalony i włączy mu się żartowanie w stylu jego mistrza. Jego osoba pustelnika poniekąd bardziej przypomina Obi-Wana, ale przez to, co drzemie w duszy Luke'a oraz jak to jest rozbudowywane w filmie, działa to inaczej na poziomie fabularnym i emocjonalnym.
fot.: Disney
Najważniejsze w tym wszystkim są motywacje Luke'a do odcięcia się od świata i zaszycia na Ahch-To. W filmie widzimy wyjaśnienie, że Luke wyczuł mrok w Benie Solo i przez chwilę chciał go zgładzić, by nie narodził się nowy Vader. Jego błąd kosztował go wszystko, co kochał, w tym jego własną duszę, którą stracił. Cały czas jesteśmy karmieni wyjaśnieniem, że Snoke omamił Kylo Rena. Czy aby na pewno? Nie jestem co do tego przekonany, bo czy omamiony Ben Solo czułby się w takim razie zdradzony przez swojego mistrza Skywalkera? Jestem skłonny pójść w zupełnie inny kierunek. Snoke brał w tym udział, ale nie przez Kylo Rena, tylko przez Luke'a. Wpłynął w jakimś stopniu na mistrza Skywalkera, by ten wyczuł coś, co może nie do końca było obecnie w Benie. Coś, co może było jego częścią w równowadze ze światłem, nad czym panował. W końcu Ciemna Strona Mocy to droga nieograniczonych możliwości. Być może Snoke jedynie podsycił obawy Luke'a, który dał się zaślepić prostą sztuczką. Takim sposobem Kylo Ren rzeczywiście został stworzony przez Luke'a Skywalkera i jego błąd. I na zupełnie innej zasadzie, niż to wyglądało z Darthem Vaderem. Tam wystarczyło podsycać lęk Anakina oraz manipulować nim przez wiele lat poprzez bliski kontakt i budowanie zaufania. Dlatego proces wyjaśniony w Star Wars: The Last Jedi wydaje się zarazem ciekawy, pomysłowy, jak i kontrowersyjny. Tutaj znów moje fanowskie serce krzyczy, że Luke byłby zbyt potężny, by popełnić taki błąd. Szczególnie bez głębszego wyjaśnienia, dlaczego potęga Luke'a nigdy nie wzrosła do aż takich rozmiarów, jak wszyscy mogliśmy oczekiwać i jak wszyscy, nawet bez znajomości starego kanonu, sobie to wyobrażali. W końcu sprawienie, że przez legendę, która uratowała galaktykę, mamy nowe zagrożenie, trochę psuje się jej wizerunek. Z drugiej strony nadaje to Luke'owi ludzkiego wymiaru. I takim sposobem rodzą się sprzeczności i skrajności w samej postaci, które nic dziwnego, że wywołują takowe też emocje. Ważną sceną w filmie jest spotkanie Yody przez Luke'a Skywalkera. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to tylko tzw. fanservice, czyli wrzucenie czegoś smakowitego ku uciesze wielbicieli Gwiezdnej Sagi. Kontekst sceny jest prosty: Luke chce spalić święte drzewo z tekstami pierwszych Jedi, a Yoda wyraźnie nie pozwala na to. Zauważcie, że Yoda zareagował w momencie, gdy Luke chciał wejść do środka. Nie dopuścił do tego, wykorzystując swoją potęgę do zniszczenia drzewa. W rozmowie słyszymy, że przecież te księgi są w zasadzie nic nie warte, bo Rey o tym wszystkim wie. I tutaj zaczyna się przewrotność całej sekwencji, która utrzymana jest bardzo specyficznym poczuciu humoru Yody. Mistrz Jedi trochę nabija się z Luke'a Skywalkera, nie mówiąc mu całej prawdy, bo jest świadomy, że on rozmową musi go trochę zmotywować do działania. Luke nie zrobiłby tego, co ostatecznie poczynił, gdyby nie Yoda. Jestem tego pewien. Jednocześnie wiemy, że... księgi z drzewa są bezpieczne na pokładzie Sokoła Millennium! Dlatego Yoda nie pozwolił Luke'owi wejść do środka, bo wiedział, że ich tam nie ma, a miał jednocześnie świadomość niechęci Luke'a do tego, by ta wiedza została przekazana dalej. Dlatego wydaje mi się, że oszukał swojego dawnego ucznia w ten dziwaczny sposób, by dać szansę młodej dziewczynie. I to on, wykorzystując swoją Moc, ukrył księgi na pokładzie Sokoła. Widzimy je w jednej z końcowych scen, gdy Finn czegoś szuka w szufladach i jest bardzo klarowne zbliżenie na to, co w jednej z nich się znajduje. Kwestia całego rozegrania sceny z Yodą i Lukiem jest też przesycona biblijną symboliką. W pewnym sensie Luke idący z pochodnią w ręku przywodzi na myśl historię Abrahama, który został poddany próbie przez Boga. Gdy ten miał nóż w ręku i miał zabić Izaaka, pojawiła się boska interwencja. W przypadku filmowej sekwencji w ostatecznej chwili pojawia się Yoda, który interweniuje i swoją siłą podpala drzewo. Porównując to do symboliki religijnej, mamy w tej chwili gorejący krzew i Boga, który daje Mojżeszowi 10 przykazań. W tym aspekcie możemy mówić o czystej Mocy, którą Yoda jako jej posłaniec wykorzystał. Nieprzypadkowo też po raz pierwszy w kinowych filmach o Jedi mówi się w tym filmie o religii, więc takie konotacje wydają się sensowne i głębsze, niż na pierwszy rzut oka myślimy. Coś, co wydaje się banalną sceną, ma w sobie drugie i trzecie dno, które nadaje jej innego znaczenia. Takiego, które ma też wpływ na to, co dzieje się w scenie śmierci Luke'a, o czym kilka akapitów niżej.
fot. Annie Leibovitz
Z Lukiem Skywalker związana jest scena, która przy każdym seansie filmu, szczerze mnie wzrusza. Jego rozmowa z Leią Organą Solo jest symboliczna na wielu płaszczyznach. Nie tylko to spotkanie wywołuje emocje, bo wielu z nas na to czekało od chwili ogłoszenia trylogii sequeli. Sama rozmowa wzrusza, ponieważ jakimś cudem Rian Johnson napisał dialogi w taki sposób, że stały się godnym pożegnaniem Carrie Fisher. Chodzi mi tutaj o dwie sprawy: po pierwsze moment dania Lei kostek Hana z Sokoła, co symbolizuje ponowne spotkanie Wielkiej Trójki Gwiezdnych Wojen. Po drugie słowa Luke'a Skywalkera: No one's ever really gone dają prawdziwe emocjonalne katharsis, jakiego fani Gwiezdnych Wojen powinni oczekiwać po pożegnaniu księżniczki. W tym miejscu siłą jest prostota tego, jak Johnson to rozpisał. Końcowe sekwencje Luke'a są w pewnym sensie puszczeniem oka do fanów i widzów, którzy w swoich wyobrażeniach, oczekiwali potężnego mistrza Jedi, który pokaże to na ekranie. To, jak idzie stawić sam czoła armii Najwyższego Porządku, jest namiastką tych wyobrażeń, ale wystarczająco satysfakcjonującą. Gdy okazuje się, że mamy do czynienia z projekcją Mocy, całość nabiera sensu i jeszcze bardziej pokazuje, jaką siłę miał Luke. Co ciekawe, w scenie rozmowy z Leią mamy przecież pierwsze sygnały, że coś tu nie gra, prawda? Bo jak Luke tu się znalazł i dlaczego pofarbował brodę? Sam proces projekcji Mocy jest wyraźnie czerpany ze starego kanonu Gwiezdnych Wojen. Pojawiała się ona w książkach, komiksach i nawet grach. To właśnie ten gigantyczny wysiłek, jakiego Luke się podjął, by uratować siostrę, doprowadził ostatecznie do jego śmierci. Projekcja Mocy to proces, który wymagał wiele od osoby go używającej. Gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że stary Luke zrobił to na tak olbrzymią odległość i przez tak długi czas, nie dziwota, że ostatecznie to go zabiło. Ja kupuję to rozwiązanie, bo jest sensownie i wiarygodnie wyjaśnione. I biję brawo Johnsonowi, który o wiele lepiej rozegrał śmierć Luke'a, niż Abrams poradził sobie z Hanem. Ta scena jest niezwykle piękna wizualnie, symboliczna (odwołanie do dwóch słońc z Tatooine) oraz emocjonalna (potęgowana przez muzykę Williamsa). W tej scenie "śmierci" również można wyczuć biblijne nawiązania i symbolikę, która może być sugestią czegoś niewyobrażalnego w przyszłości Gwiezdnych Wojen. Wizualnie czuć tutaj nawiązanie do zmartwychwstania z filmu Jezus z Nazaretu z 1977 roku oraz z The Passion of the Christ w reżyserii Mela Gibsona. Taki króciutki moment, gdzie widzimy jeszcze ciało, a zostają same szaty. Oczywiście jest to delikatnie nawiązanie do Yody, ale symbolika jest zupełnie inna. Jednocześnie można dostrzec pewne naleciałości buddyzmu, który podczas tworzenia Jedi przez George'a Lucasa był jego integralną częścią. Luke siedzi jakby na ołtarzu i patrzy na zachodzące słońca. W pewnym sensie można uznać, że to coś w stylu jego ostatniej wieczerzy, gdzie poprzez to wszystko, czerpie dodatkową energię. Zarazem jest to kołowa historia czasu: Luke wrócił do swoich początków, które go ukształtowały i nadały mu cel, a teraz narodzi się na nowo. Tak jak słyszymy z ust Rey, Luke łączy się z Mocą (bynajmniej nie umiera!) w spokoju i z uczuciem spełnienia. Dlatego można wysnuć wniosek, patrząc na te nawiązanie, że Luke powróci nie jako duch Mocy, ale coś o wiele potężniejszego, co będzie mieć wpływ na rzeczywistość - będzie już nie tyle buddyjskim boddhisatwą, nauczycielem dążącym do doskonałości, ale buddą, przebudzonym i uwolnionym z cierpienia związanego z istnieniem; Luke wyrwał się z koła Dharmy, osiągając stan ostatecznej nirwany. Parafrazując Obi-Wana: stanie się potężniejszy, niż kiedykolwiek mogliśmy sobie wyobrazić, a to samo w sobie skieruje Gwiezdne Wojny i religię Jedi na nowe rejony.
fot. Lucasfilm
Koniec końców wychodzi na to, że jestem w stanie po tych trzech seansach docenić "nowego" Luke'a Skywalkera, ale jestem przekonany, że nigdy nie będę mógł go w pełni zaakceptować. W moim sercu wciąż jest inne wyobrażenie legendarnego mistrza Jedi i jego przygód, do których wciąż mogę wracać. Nowy kanon Gwiezdnych Wojen rozwija wszystko w innym kierunku, przekazując pałeczkę nowemu pokoleniu. Z uwagi na wiek aktorów jest to zrozumiałe i akceptowalne. Jednak nic mi, jako wewnętrznie skonfliktowanemu wielbicielowi Gwiezdnych Wojen, nie odbierze tego, co było. Luke'a Skywalkera, jego niezwykłej żony Mary Jade i ich syna Bena. Czegoś, co na zawsze będzie dla mnie ważne, a być może, z czasem "nowy" Luke stanie obok niego w moim sercu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj