Uwielbiam anime o muzyce, o czym już nie raz, nie dwa wspominałam. Czasem to produkcje o muzyce klasycznej (Nodame Cantabile, Shigatsu wa Kimi no Uso), czasem o szkolnej orkiestrze (Hibike! Euphonium), a czasem o jazzie (Sakamichi no Apollon). Nie może zabraknąć też opowieści o rocku, to w końcu niezwykle popularny gatunek muzyczny – Beck oferuje zatem szansę na poznanie losów tytułowego zespołu, pragnącego wybić się nie tylko w Japonii, lecz również w USA… Tak się utarło, że połowa przedstawicieli głównych bohaterów anime to przeciętniaki jakich mało, nie mających żadnych zainteresowań, brnących przez życie z mniejszym lub większym wysiłkiem, mając na celu co najwyżej nudne dorosłe życie z (oby) dobrą pracą. Owszem, gimnazjalistom jeszcze daleko do myślenia o przyszłości, jednak jeżeli już na tym etapie nawet teraźniejszość jest szara i nijaka, coś jest nie tak. Gdzie te pasje? Zarwane noce? Szaleństwo może jakieś…? Nie ma. Czternastoletni Yukio „Koyuki” Tanaka to taki właśnie dzieciak. Szkoła, dom, szkoła, dom… Koyuki czuje, że czegoś mu w życiu brakuje, jakiegoś hobby, czegoś, co naprawdę by go zainteresowało i wciągnęło na całego. Beck to klasyczna i wielokrotnie powtarzana opowieść o znajdywaniu pasji, która na głównego bohatera spada niczym grom z jasnego nieba. W tym wypadku objawia się pod postacią naprawdę szkaradnego psa, wyglądającego niczym pozszywany z różnych ras, który uciekł swojemu właścicielowi. Ów właściciel, Ryuusuke Minami jest gitarzystą niewiele starszym od Kouykiego, ma jednak za sobą lata spędzone w Stanach Zjednoczonych, niezłą już karierę muzyczną, brzydkiego zwierzaka oraz ładną i charakterną siostrę, Maho. Tak więc pies o imieniu Beck sprawia, że jakiś czas później nasz bohater nie jest już ofiarą w grze na gitarze, której uczy go były zawodowy pływak, olimpijczyk, pan Saitou – staje się Muzykiem. Koyuki odkrywa w sobie talent nie tylko do grania, lecz także śpiewu. Serial powstał na podstawie aż 34-tomowej mangi autorstwa Harolda Sakuishiego wydawanej w latach 2000-2008. To 26-odcinkowe anime z lat 2004-2005 jest już stosunkowo leciwą serią, jednak trzeba zapomnieć o dacie produkcji i wybaczyć Beckowi wygląd, który w trakcie oglądania pierwszych odcinków może odstraszać. Na szczęście grafika nie przeszkadza w odbiorze historii, która spodobała się niezliczonej liczbie fanów japońskich produkcji. Fabuła nie olśniewa oryginalnością, w końcu to typowy schemat „od zera do bohatera”, choć w tym wypadku nawet z tym bohaterem można polemizować. Odrobinę przeszkadza w Becku mimo wszystko zbyt łatwy rozwój karieru zespołu bohaterów – prócz Koyukiego i Ryuusuke są w nim także gitarzysta Yoshiyuki Taira, perkusista Yuuji Sakurai oraz głównie rapujący piosenkarz Tsunemi Chiba. Zaczyna się tradycyjnie – od grania w klubach, poprzez niskonakładowe wydanie płyty na festiwalowym koncercie kończąc. Beck to zespół rzeczywiście dobry, mający swoich fanów, jednak nie wszystko można zdobyć samym talentem. Życie Ryuusuke w Stanach to materiał na osobną historię, zawiera w sobie bowiem mały wątek kryminalny, którego konsekwencje odczuje później cały zespół. To właśnie ta część anime przeszkadza najbardziej – wystarczyłaby jedynie opowieść o wspinaniu się po szczeblach kariery, bez muzycznych gangsterów i ich machinacji w tle… Każdego widza zastanawiać pewnie też będzie sam tytułowy bohater anime, czyli pies Beck – no normalne zwierzę tak nie wygląda (Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami w USA ma zatem co robić). Ten serial ma jednak tę cudowną właściwość, że na wszelkie wady można machnąć ręką i o nich zapomnieć, bo Becka ogląda się po prostu bardzo dobrze. Jest w tym wszystkim jakaś surowość, brutalny świat i świadomość, że jeżeli chce się coś osiągnąć, trzeba ciężko pracować. Niby oczywistości, ale cóż, prawdziwe... Pierwsze odcinki serialu uderzają dość dziwną stylistyką – tak wiele statycznych kadrów z dźwiękiem wydarzeń rozgrywających się gdzieś w tle to coś, do czego współczesny widz nie jest przyzwyczajony. Podobnie jak do przebogatego udźwiękowienia: przejeżdżające samochody, rozmowy przechodniów, dźwięki deszczu… Kto ma za sobą seans Paradise Kiss, szybko zorientuje się, że reżyserem i zarazem twórcą obu anime był ten sam człowiek, Osamu Kobayashi. Mało tu ruchu, a sama grafika nie daje o sobie zapomnieć przez kilka pierwszych odcinków. Jest zwyczajnie brzydka. Jedyną naprawdę ładną postacią jest Maho, siostra Ryuusuke, poza tym mamy przeciętniaków, nieraz narysowanych tak, jakby animatorzy kończyli akurat pracę i myśleli już tylko o powrocie do domu. Kwestia przyzwyczajenia robi jednak swoje, więc po jakimś czasie nie zwraca się już na koślawych bohaterów zbyt wielkiej uwagi. To w końcu serial o muzyce, a ta nie powala, jednak nie można jej odmówić zwyczajnego wpadania w ucho. Piosenki Becka są melodyjne, często oparte o rap (rapujący rock?), a ballady Koyukiego są całkiem niezłe. Szkoda tylko, że widzom wmawia się, iż Koyuki posiada niesamowity głos – my słyszymy kaleczącego angielski Japończyka, który śpiewa sprawnie, ale na pewno nie zniewalająco. Jedyna piosenka, w której można się zakochać w trakcie oglądania anime to utwór autorstwa ulubionego zespołu bohaterów, czyli Dying Breed. Oj tak, Moon on the Water (w rzeczywistości autorstwa zespołu Beat Crusaders) zostaje w pamięci na długo. Fani muzyki w pierwszej kolejności sięgną po ten serial. Nie jest idealny, ma jednak w sobie nutkę nostalgii, prostotę, dobrą muzykę i bohaterów trochę obdartych z zalet. O tak – żadne z nich chodzące ideały czy anioły w czystej postaci (Koyuki wręcz czasami irytuje swoim nieogarnięciem życiowym). To nie oznacza jednak, że im się nie kibicuje – spełnianie marzeń to przecież piękna rzecz. Nawet jeżeli czujemy, iż coś te marzenia spełniają się za łatwo, lub też w sposób zupełnie nieoczekiwany. Beck po prostu wciąga - na początku nieśmiało, aby w końcu odkryć, że to już koniec. Może w końcu kiedyś powstanie 2. sezon...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj