Pojęcia szczęśliwego zakończenia nie trzeba nikomu przedstawiać. Tym bardziej, że polska kultura przesiąknięta jest amerykańskimi produkcjami, dzięki którym słowa happy end kojarzą się równie mocno, co sam napis Hollywood na zboczu wzgórza Lee. Przez lata w naszych telewizorach gościły filmy, w których z góry było wiadomo, że główny bohater nigdy nie zginie, a wszelkie przeszkody zostaną ostatecznie pokonane. Oczywiście od czasu do czasu trzeba było ponieść kilka strat, ale koniec końców - wszystko ma skończyć się przecież dobrze. Okazuje się, że może, ale nie musi. Różnorodność gatunkowa filmów pozwala na stworzenie dowolnego zakończenia, niekoniecznie tego w stu procentach szczęśliwego. Nie trzeba tutaj nawet zagłębiać się w czeluści horrorów czy thrillerów, bo tam z założenia zakończenie jest dalekie od cukierkowo pozytywnego. Obecnie twórcy sięgają pełnymi garściami po rozwiązania, które są w stanie wyciskać łzy - i to niekoniecznie te ze wzruszenia i radości. Jeszcze do niedawna happy end był silnie obecny w komediach, w filmach familijnych czy chociażby romansach. Kino superbohaterskie i przygodowe też rządzi się swoimi specyficznymi prawami. Przecież nie po to bohater ma nadnaturalne moce, żeby przegrać walkę z antagonistą, prawda? Niby tak, choć i to powoli ulega rozmyciu się, a szczęśliwe zakończenie z typowo słodkiego zamienia się bardziej w słodko-gorzkie, podszyte stratą i smutkiem niepowodzeń. Jako osoba wychowana na Disney’u już za dzieciaka wiedziałam co to strata bohatera, a jednak mimo to w dalszym ciągu wszystko kończyło się dobrze. Nie inaczej było z Jamesem Bondem, który zawsze wygrywał, Superman ratował Lois Lane, a w Kaczych Opowieściach… cóż też dobrze się działo. Moje pierwsze w pełni świadome doświadczenie z nie do końca szczęśliwym zakończeniem przypadło na film Szkoła uwodzenia Rogera Kumble. Pamiętam to zdziwienie i jednoczesny zachwyt, że w końcu ktoś pomyślał, że świat nie wygląda tak różowo, jak nam się wydaje. Byłam zauroczona faktem, że nareszcie pojawił się film, który zabił swojego głównego bohatera, choć był o krok od zdobycia swojej miłości. Później było już tylko “lepiej”. Świat już dawno otarł łzy po Titanicu, a Leon Zawodowiec stał się pozycją obowiązkową każdego kinomana oczekującego czegoś więcej od kina sensacyjnego. Telewizję podbijały ciężkie dramaty, wprawiające w uczucie dyskomfortu i zadumy. Takie filmy jak Podaj dalej czy Szkoła uczuć konkurowały z Za wszelką cenę, pokazując choroby, ludzkie cierpienie czy chociażby bezsilność wobec losu. Tam cukierkowy happy end został zastąpiony elementami, które można odnaleźć w prawdziwym życiu, na własnym podwórku, u sąsiadów za zamkniętymi drzwiami. Pytanie brzmi, czy tego właściwie chcemy? Odpowiedź brzmi i tak, i nie. Szczęśliwe zakończenie działa dwojako. Z jednej strony zaspokaja potrzebę szczęścia, pozytywnej energii i wprawia dobry nastrój. Stanowi odejście od realnego życia, pewną odskocznię od pracy czy obowiązków. Jest chwilą odpoczynku, która pozwala odłożyć na bok stresy dnia codziennego. Przez czas trwania filmu przeżywamy emocje, które na koniec dają nam gwarancję bezpieczeństwa i zadośćuczynienia wszystkich wysiłków. Widzowie, zwłaszcza ci z większą empatią, reagują lepiej na happy end i czują zadowolenie z przeżytego seansu. Z drugiej jednak strony, szczęśliwe zakończenie jest, co tu dużo mówić, zazwyczaj nierealne i naciągane. Zakrzywia rzeczywistość i tworzy w widzach wygórowane oczekiwania od własnego życia. Główny bohater osiąga sukces, mimo że może nie do końca powinien, miłość zwycięża nawet najbardziej niemożliwe przeszkody, gdzie w normalnym świecie już dawno rozpadłaby się na kawałki. Happy end może pozostawić rodzaj rozgoryczenia względem własnego życia, a zderzenie z rzeczywistością niemiło rozczarować. Słodko-gorzkie rozwiązanie, bardziej znajome w realnym świecie może przypaść do gustu niż wyidealizowane do granic tolerancji ostatnie sceny filmu. I właśnie rozwiązanie wydaje się być remedium dla kina naszych czasów. Niby tak, chociaż okazuje się być nagminnie nadużywane. Kino amerykańskie małymi krokami odchodzi od bezwarunkowego happy endu. Coraz częściej cena, którą ponoszą bohaterowie za własną pomyślność jest wysoka i okupiona nie tyle samym wysiłkiem, ale odczuwalną stratą. I doskonale to widać już nawet w filmach superbohaterskich, które były ostoją szczęśliwego zakończenia. Przecież dobro zawsze musi zwyciężyć, a herosi powinni pławić się w dumie i wdzięczności ludzi, których właśnie uratowali. Ogromnym prztyczkiem w nos jest właśnie Avengers: Wojna bez Granic, którego zakończenie jest na swój sposób kontrowersyjne. Dla jednych jest zwykłym urwaniem filmu w połowie. Pierwszą częścią, która domaga się bezpośredniej kontynuacji. Dla tych, którzy nie wiedzieli, że będzie druga część filmu - śmierć połowy bohaterów może być druzgocąca. Dla sporadycznych widzów marvelowskiego kina takie rozwiązanie może być z kolei czymś bardzo interesującym. W końcu superbohaterowie też mogą przegrać swoje walki, a sam Thanos próbuje ratować cały wszechświat przed klęską urodzaju istot go zamieszkujących. Jawi się tutaj jako niezrozumiany wizjoner, a jego ręka sprawiedliwości nie rozróżnia kto jest superbohaterem, a kto zwykłym, spokojnie żyjącym obywatelem świata. Moja reakcja była prosta: przecież to film superbohaterski, czyli Thanos, jako ten zły musi być ukarany, a Avengersi wygrają, nawet mimo drobnych strat. Takie rozwiązanie, jakie zostało przyjęte w Avengers: Wojna bez granic w moich oczach było po prostu sprzeczne z podstawowymi zasadami tego gatunku filmowego, wobec tego część druga musi posprzątać ten bałagan. I dopiero po dłuższej chwili i wyjściu poza utarty sposób myślenia w pełni doceniłam zakończenie tego filmu, jako pojedynczego, indywidualnego projektu. Czy można było oczekiwać happy endu? Oczywiście! Przecież to film o superbohaterach! Kto ma nie wygrywać, jak nie oni? W takich właśnie chwilach łatwo sobie uświadomić jak bardzo przekształcił się rynek filmowy i telewizyjny. Jeszcze nie tak dawno amerykański widz nie zgodziłby się na taki stan rzeczy, aby jego bohaterowie umierali tak łatwo. Nie bez kozery Hollywood wydaje miliony na filmy, które będą spełniać oczekiwania widzów, a nie bawić się w sztukę dla sztuki i przełamywanie tabu. Jeszcze ciekawiej jest na rynku serialowym. O ile filmy, z założenia muszą mieć jakieś zakończenie (szczęśliwe/smutne/otwarte), to o tyle seriale rzadko kiedy decydują się na stuprocentowe dobre zakończenie. Powód bywa prosty - jeśli zakończy się sezon, albo cały serial pozytywnie to zmniejsza się szansę na jego ewentualną kontynuację, nawet w odległej przyszłości. Gorzka nuta, odrobina dramatu i niedopowiedzenia pozwala zbudować fabułę na kolejne odcinki. Czyż nie tak było chociażby ze Skazanym na śmierć, który po latach został ponownie wznowiony? Współczesne seriale kończą swoje pojedyncze sezony cliffhangerem, by przypadkiem widzowie nie poczuli się do końca usatysfakcjonowani i nie przestali oglądać po odcinku finałowym. Seria Gry o tron od samego początku nie przewiduje szczęśliwego zakończenia, bo autor książek w nie nie wierzy. Nie wyobrażam sobie też, by The Walking Dead skończyło się kiedyś bez chociażby jednego cienia smutku na twarzy bohaterów. Szczęśliwe zakończenie nie wygląda dobrze w serialu, wydaje się być ckliwe, ale przede wszystkim ostateczne. O wiele lepiej radzi sobie właśnie te słodko-gorzkie, które zostawia widzów w nadziei, że być może kiedyś jeszcze powróci. Czy oznacza to, że happy end jest reliktem przeszłości? W swojej pierwotnej formie - poniekąd tak. Nie trzeba jednak długo szukać, aby odkryć, że w niektórych fanowskich kręgach szczęśliwe zakończenie jest jak najbardziej pożądane. Nie tak dawno temu użytkownicy Internetu dyskutowali nad pojęciem Bury Your Gays. Jest to zjawisko w popkulturze, polegające na tym, że postaciom fikcyjnym ze społeczności LGBT+ w przeważającej części pisane było tragiczne zakończenie. Zazwyczaj postać homoseksualna w serialu czy filmie musiała zginąć, popełnić samobójstwo albo w najlepszym przypadku cierpieć z powodu złamanego serca i nietolerancji społeczeństwa. W końcu fani zaczęli zwracać się bezpośrednio do twórców, by w końcu przestali zabijać gejów i lesbijki we własnych produkcjach i dali im chwile szczęścia. Pisali petycje, wzywali scenarzystów do zastanowienia się nad szkodliwymi tropami w kulturze. I nie mówimy tutaj o niezależnych projektach, ale właśnie o tych popularnych, mainstreamowych, które mają najwięcej widzów i na nich wpływ. Mniejszości seksualne uświadamiają potrzebę ich pozytywnej reprezentacji w serialach i filmach, podsuwając statystyki, chociażby z GLAAD, które przyznają im w tym względzie rację. Ta wyjątkowa potrzeba szczęśliwego zakończenia w przypadku fikcyjnych postaci LGBT+ przybrała realną pomoc w formie pieniędzy zbieranych na prewencję samobójstw wśród młodych ludzi. W tym konkretnym przypadku, happy end ich ukochanych bohaterów pozwala, zwłaszcza młodym widzom, którzy się z nimi utożsamiają, lepiej znosić brak tolerancji w ich realnym świecie. Skoro jest to jak najbardziej wymierny wskaźnik, czy nie warto jest zastanowić się nad istotą szczęśliwego zakończenia? Czy zatem tęsknimy za szczęśliwym zakończeniem? Koniec końców, powiedziałabym że tak. Może nie wszędzie, może nie zawsze, ale można powoli odczuwać zmęczenie nieustającymi konfliktami naszych ukochanych postaci. To, co kiedyś było przełamaniem schematów i wyjściem poza strefę komfortu widza, jest teraz codziennością, która może przytłoczyć. Tolerancja widzów na ból ich bohaterów też ma swoje granice. Zwłaszcza w dobie social mediów, gdzie widz może powiedzieć wszystko i wszystkim, nawet już w trakcie seansu podzielić się swoimi przeżyciami. Reakcje widzów są natychmiastowe i coraz częściej sugerują, że zabicie bohatera nie jest dobrym rozwiązaniem, że rzucenie kolejnej kłody pod nogi jest pójściem na skróty, niż prawdziwym kunsztem scenariusza. Nieustanne okaleczenie ulubionych postaci, niepozostawienie im chwili na oddech pomiędzy jedną tragedią a drugą może wzbudzać negatywne emocje i powoli odpychać od tej konkretnej produkcji, całego gatunku, a może nawet stacji telewizyjnej. Zwłaszcza seriale młodzieżowe co rusz przekraczają kolejne granice, stawiając swoich bohaterów w coraz to bardziej beznadziejnych sytuacjach, praktycznie bez wyjścia. A przecież ludzi ciągnie ku ciepłu i radości, a perspektywa, że to wszystko może zakończyć się dobrze, jest jak najbardziej nęcąca. Obietnica, że gdzieś tam na końcu drogi bohatera czeka na niego spokój ducha i sielanka pozwala nam - widzom, cierpliwie znosić jego potyczki. Gdy nam się to odbiera, rodzi się w nas zwyczajne poczucie zdrady. Można zatem narzekać, że happy end jest głównie dla dzieci, a prawdziwe fanowskie emocje zaczynają się w chwili, kiedy postaci doświadczają cierpienia. Nic bardziej mylnego. Szczęśliwe zakończenia są potrzebne, by czerpać z nich dawkę dobroci i życzliwości, które są potrzebne, zwłaszcza poza światem filmowym. I warto o tym pamiętać, zwłaszcza po to, by nam żyło się długo i szczęśliwie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj