Kobieta na dachu to poruszający obraz Anny Jadowskiej, który przedstawia dojrzałą kobietę na skraju załamania. Targana wewnętrznymi troskami bohaterka podejmuje niezwykle radykalne kroki. Jest to niebywały portret zagubionej matki i żony, która podporządkowała całe swoje życie najbliższym. W tej kreacji wybitna Dorota Pomykała – twierdząca, że to zbyt prawdziwe doświadczenie, by nazwać je grą aktorką. 
fot. materiały prasowe Tofifest
KAMILA MARKOWSKA: Choć Kobieta na dachu to wyjątkowy film, chciałabym zacząć od innej kwestii. Jest pani posiadaczką nie tylko wspaniałego talentu. Ma pani doprawdy… zgrabne nogi! Jaki jest sposób na takie ciało? DOROTA POMYKAŁA: O, dziękuję! (śmiech) Geny mnie tak obdarowały. Nie kryje się za tym żaden tajemny sposób. Wszystko zasługa moich rodziców. W jednym wywiadzie wyznała pani, że na premierze w Ameryce widzowie byli „zszokowani”, gdy wyszła pani po seansie w szortach. Wpłynęła na to postać Miry? Zdecydowanie. Ludzie wyobrażają sobie aktorów, tak jak ich widzą na ekranie. Gdy zobaczą wycofanego bohatera, myślą, że odtwórca jest dokładnie taki sam. W Gdyni podczas jednego spotkania głos zabrała kobieta, która bardzo mnie rozbawiła swoją wypowiedzią. W pewnym momencie wykrzyknęła: „Boże! Jak ja się cieszę, że pani jest taka radosna. Zwykła, wesoła dziewczyna o wielkim poczuciu humoru. Myślałam, że wyjdzie tu stary smutas i będzie coś ględził”. Jej słowa nie były dla mnie zaskoczeniem. Rzeczywiście może to wszystko zadziwiać i dawać złudne wyobrażenie na moją osobę. Mój sposób bycia i moja bohaterka – to zupełnie się wyklucza. To jest właśnie kreacja, która szokuje swoją naturalnością. Ale czy to była wyłącznie kreacja? Takiej Doroty Pomykały jeszcze nie widziałam. Była w tym wyjątkowa głębia. A według pani była to gra? Raczej uzewnętrznienie swoich głęboko skrywanych emocji. Dokładnie tak, a przyczynił się do tego świetnie napisany scenariusz. Każda scena wymagała ode mnie wrażliwości i introwertyzmu, którego duże pokłady mam ukryte gdzieś głęboko. Musiałam to wszystko z siebie wydobyć i zwyczajnie być w butach Miry. Nie trzeba było niczego grać, tylko odnaleźć się w sytuacjach, które reżyserka tworzyła. Dochodził do tego okres na planie, czyli 30 dni pełnych skupienia, które pozwoliły mi tak mocno zaistnieć na ekranie. Ale nie mielibyśmy takiego efektu bez pracy operatorki Ity Zbroniec-Zajt, podążającej za mną krok w krok z kamerą. Tak to wszystko zaplanowały sobie z Anną Jadowską, że stworzyły idealne okazje do czytania mojej twarzy. I jaka była pani pierwsza reakcja na efekty tej pracy? Kiedy po raz pierwszy weszłam w rolę widza, pomyślałam: „Jaki czad! Nic nie robię, a wszystko się wie! Jak ja to zrobiłam?!” Bo przede wszystkim było to prawdziwe. Do bólu. I odbierała pani poród! Tak, mogłabym w sytuacji awaryjnej zostać położną. (śmiech) Byłam solidnie przeszkolona. W nocy, kiedy kręciliśmy scenę rodzenia, stała przy mnie prawdziwa pielęgniarka, która tłumaczyła, jakie są czynności. Było sympatycznie –  jakbym spędziła czas z kumpelą na oddziale. Czyli kobiecy zespół był motorem filmu? Zdecydowanie. Genialnie pracowało mi się w takim składzie. Z Itą i Anną potrafiłyśmy się wczuwać i dopełniać. Jest coś takiego w porozumieniu kobiet, że gdy jedna drugiej coś pokaże, ta chwyta to w lot. Gdy kobieta zwraca się do drugiej kobiety:„Spójrz”, ona przytaknie, od razu łapiąc, o co chodzi. Gdy kobieta kieruje tę samą prośbę do mężczyzny, on odpowiada: „Ale co?”.  Bez konieczności słów, potrafimy się zrozumieć. Znamy się, czujemy, jesteśmy głębokie. Oczywiście to nie znaczy, że film jest wymierzony przeciwko mężczyznom. Kiedy ktoś napada bezpodstawnie panów, to zawsze stanę w ich obronie. Natomiast nie będę ukrywać, że na planie zapanowało nieprawdopodobne porozumienie kobiet. Nic nie trzeba było mówić. W którym momencie najbardziej się to objawiło? Jedna scena była niebywała pod tym kątem. Gdy leżałam na pryczy, oczekując wyroku. Była ze mną inna osadzona, z którą wywiązała się krótka rozmowa. Rzuciła do mojej bohaterki zdaniem: „Powinnaś powiedzieć mężowi”. Czułam, że skoro Mira strasznie chce mieć to już wszystko za sobą i targają nią emocje, to powinna uronić choć jedną łzę w tym momencie. Niestety nie byłam w stanie zebrać się na płakanie, bo ogarnęło mnie fatalne zmęczenie. Stronię od używania sztucznych środków, więc postanowiłam z całych sił spróbować. Leżałam przez dłuższy czas, aż poczułam, że jedna łezka zaczęła się zbierać w oku. Dawno już skończyłam swoją kwestię, czas uciekał, a mimo to operatorka dalej nagrywała. Nawet mówiłam sobie w duchu do tej łzy: „A nie mogłabyś tak szybciej spłynąć?! Błagam cię, bo już nie daję rady!”. I dopiero gdy przepłynęła po policzku, reżyserka zawołała: „Stop!”. Ita wyznała mi wtedy, że usłyszała od Ani polecenie, by nie przestawała filmować. Była widocznie ciekawa, co dalej zrobię. Podejrzewam, że mężczyzna by tego nie zauważył. Oni nie są takimi detalistami. Pod męskimi sterami wyłoniłby się pewnie nieco inny obraz Kobiety na dachu. Wspomniała pani, że film nie krzyczy feminizmem, nie atakuje mężczyzn. Ale mimo wszystko widziałam w głównej bohaterce nasze polskie kobiety, które poświęcały swoje życie – i wciąż to robią! – dla mężów i synów. Służebność bije z fabuły. Absolutnie tak. Choć w kwestii służenia we współczesnych czasach – u młodszych pokoleń zauważalne są spore zmiany w mentalności. Rozmawiałam na ten temat z Piotrem Jaconiem, który stwierdził, że współczesne kobiety w przedziale między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia, patrzą na obowiązki domowe pod innym kątem. Nie usłyszy się już z męskich ust: „Daj, wyniosę ci śmieci”, „Daj, umyję ci naczynia”, tylko „Biorę nasze śmieci”, „Umyję nasze naczynia”. Wcześniejsze roczniki potrafią wciąż żyć według zasady: kobieta będzie służyć i wykona wszystkie domowe prace. Zwłaszcza że istnieją takie rejony w Polsce, gdzie reguła ta silnie zakorzeniła się w ludziach. Na Śląsku, skąd pochodzę, mężczyzna przynosi pieniądze, a kobieta zajmuje się domem. Dba o niego, a jeszcze częstokroć pracuje. Ale nie możemy też zapominać o ważnym aspekcie. W wielu przypadkach te oddane żony i matki nie chcą niczego zmieniać. Wcale nie potrzebują nowych porządków. Spełniają się w tym, żyjąc według przyjętych reguł.
fot. materiały prasowe Tofifest
Jest szansa, że film wpłynie na takie rodziny? Ciężko to rozpatrywać, aczkolwiek w bliskim mi kręgu coś się poruszyło. Mój szwagier, który oglądał produkcję na Śląsku, wydał nieświadomie jedną z lepszych recenzji, pokazując, że Kobieta na dachu do niego przemówiła. Po seansie nie wypowiedział żadnego słowa. Dopiero później zwrócił się do mojej siostry wyznaniem: „Wiesz co, teraz będę częściej z tobą rozmawiał”. (śmiech) Wzruszył mnie tym! Piękne jest to, jak popkultura wpływa na człowieka. Tak. W tym przypadku niczego nieświadomy mężczyzna zasiada na widowni, słucha, przypatruje się dziejom Miry. Nie mówi zbyt wiele, ale pozyskuje najważniejsze. Nikt go nie napada w filmie krzykliwymi hasłami. Obejrzał, pomyślał i stwierdził, że trzeba poświęcić żonie większą uwagę. Takiego odbioru pragniemy. Spodziewała się pani, że Kobieta na dachu może wywołać takie poruszenie? Oddziałuje na polskich mężczyzn, została ciepło odebrana w Gdyni, w Stanach Zjednoczonych… I w Wietnamie! O tak. Ten sukces był oczywisty? Nie. Za każdym razem, gdy film poruszy publikę, cieszę się jak dziecko. Mam powód do radości, bo nam się udało, a przekazywane treści są ważne. Czasami nawet jestem speszona, że dociera do mnie aż tyle pozytywnych głosów, ponieważ nigdy tego nie kalkulowałam. I dlatego, że nie chciałam być aktorką, każda rola przynosi ogrom szczęścia. Mam w sobie nieustającą radość dziecka. Gdy na planie Kobiety na dachu udało nam się nagrać scenę, tak jak sobie ją wyobrażałyśmy, cieszyłam się, krzycząc: „Ojej! Zrobiłam to!”. Anna Jadowska czasami się tak przyglądała mojej radości i myślała sobie: „Boże, zawodowa aktorka mówi, że jej się udało”. (śmiech) Naprawdę byłam zadowolona, że czegoś takiego dotknęłam, co mnie samą zachwycało.  I mówiąc szczerze, gdy chodzę na castingi, to nie gram dla kogoś, tylko dla siebie. Sprawdzam wtedy, ile jestem w stanie z siebie dać. Tak samo było z castingiem do Kobiety na dachu? Tak, robiłam to dla siebie. Sceny, które otrzymałam do nauczenia, były tak piękne, że pomyślałam: „Cudownie! Będę mogła pokazać coś, co czuję i rozumiem”. Nie mogłam się doczekać, aż mnie tam zaproszą. Gdy przyszłam do pokoju, reżyserka chciała ze mną porozmawiać i wytłumaczyć rolę. Przerwałam jej, mówiąc: „Nie. Będę od razu grała”. Wszystkich to rozbawiło. Ale podczas kręcenia pewnie zdarzały się chwile, gdy trzeba było zrezygnować z tego temperamentu. Tak, to prawda. Przyznam, że przynajmniej dwa razy miałam ochotę tego męża spoliczkować za jego zachowanie. Wzbudzało się we mnie poczucie krzywdy za wszystkie kobiety! Jednak reżyserka mówiła: „Dorota, nie róbmy z niej ofiary. Mira ma być głosem ściszenia, który powoli będzie się budził”. Wchodziłam więc w buty bohaterki, tak jak chciała. Zaufałam jej, co zresztą na początkowych próbach wyznałam. Powiedziałam wówczas, że zrobię dla niej i dla tego filmu wszystko, bo scenariusz jest piękny. A ona sama czerpała z moich rad. Bardzo mi się przyglądała, obserwowała moje reakcje, wsłuchiwała się w moje myśli i wypowiedzi. Trochę mnie to krępowało, ale jakoś przez to przeszłam. Z początku była oszczędna w jakimkolwiek chwaleniu mnie. Potrzebuje pani pochwały podczas prac na planie? Nie. To nawet nie jest chwalenie, ale potwierdzenie, że dobrze robię. Cały czas ją dopytywałam: „Tak chcesz, Aniu?”. Sprawdzałam, czy jej to odpowiada i czy na pewno jest w jej wizji. W wizji reżyserki była dosadna scena nagości. Pojawiły się opory? Anna zwróciła się do mnie: „Chciałabym, żeby ta bohaterka nago skakała z dachu. Zgodzisz się na taką scenę?”. Choć nie przepadam za takim ekshibicjonizmem – wolę ten wewnętrzny niż zewnętrzny i na pewno nie nago – powiedziałam jej, że rozumiem, że taka jest potrzeba. Natomiast zawsze uważałam, że sceny nagości są zarówno potrzebne, jak i niepotrzebne. W swojej karierze broniłam się przed rozbieraniem. Nawet Sylwestrowi Chęcińskiemu wmawiałam, że prostytutka wcale nie musi być goła. Lepiej, żeby wyszła odziana w halkę lub bieliznę. Nie jestem fanką golizny i nie czuję potrzeby występowania nago. Są kobiety, które nie mają z tym problemu. Ja zawsze miałam. Tu jednak ta scena robi wrażenie, a nagość ma głębsze znaczenie. Poza tym lot w sukience spadochronowej byłby zabawny. A my chcieliśmy poruszenia. Najbardziej bawiła reakcja przypadkowych gapiów. Ania relacjonowała, że pół Tomaszowa Mazowieckiego się zbiegło i oglądali mnie na rusztowaniach. Wciąż im się dziwię, co oni mieli tam oglądać? Chociażby te nogi, które Amerykanie tak chwalili!  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj