Grzegorz Przybył wystąpił w poruszającym dramacie Strzępy, w którym sportretował chorego na Alzheimera. W trakcie Tofifestu miałam przyjemność rozmawiać o trudzie i znaczeniu tej roli, wymagających przygotowaniach oraz nagości na planie. Poznałam wreszcie stwórcę mojego dzieciństwa.
Strzępy to niebywały obraz Beaty Dzianowicz przedstawiający bezsilność wobec nieubłaganej choroby. Grzegorz Przybył wcielił się w postać, którą stopniowo zabiera okrutny Alzheimer. Jest to wstrząsający portret ludzkiej rzeczywistości, a tym samym ukłon w stronę rodzin prowadzących najcięższą walkę w życiu. Postanowiłam podziękować aktorowi za jego pracę i wkład osobisty przy danym wcieleniu. Wierzę, że film doda wsparcia ludziom, którzy na co dzień przeżywają podobną tragedię.
Spotkanie z artystą było wyjątkowe jeszcze z innego powodu. Grzegorz Przybył przez długie lata podkładał głos bohaterowi ukochanej kreskówki pokolenia Z. Odlotowe agentki – która dziewczynka nie marzyła, by Jerry zadzwonił z jej puderniczki?
KAMILA MARKOWSKA: Chciałam panu podziękować za tę rolę. Jest niezwykła pod wieloma względami. Przekazuje siłę osobom, których rodzinę zaatakował Alzheimer.
GRZEGORZ PRZYBYŁ: Mam przyjaciela, z którym przez całe życie pracowałem w teatrze. Dożył sędziwego wieku w zdrowiu, ale jego żona w tym momencie przeżywa kolejne stadium choroby. Nie ma już z nią kontaktu, bo Alzheimer postępuje… Wybrał się na ten film. Również mi podziękował.
Takich reakcji się spodziewam.
Film wprawia w różne nastroje, ale przede wszystkim zachęca do refleksji. Otwiera dyskusję na temat rodzinnych więzi – w jakich sytuacjach się kruszą i wypalają. Pobudza do rozważań o słuszności decyzji oraz o bezsilności wobec choroby… Zaprzyjaźniony ksiądz z Katowic zwrócił się do mnie po pokazie słowami: „Grzegorz, ile pytań nasunęło mi się do głowy podczas seansu”. To jest fantastyczna sprawa, że rozmaite myśli nawiedzają widzów Strzęp. Niektórzy przeżywają tę historię niezwykle silnie. Debatują nad zachowaniem syna, nie akceptując ostatniej sceny... Swoimi myślami można się dzielić i wraz z innymi szukać odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Miło, że film wzbudza w widowni taką potrzebę refleksji.
Bo jest w nim wiele życiowych kwestii, z którymi zgadzamy się lub nie. Chociażby z postępowaniem rodziny, która uciekła. Ale czy zrobiła to ze strachu?
Właśnie – czy rodzina odeszła, bo się bała? A może chciała się uratować? Pojawia się dylemat i kolejny problem, nad którym można się głowić. Wiemy, że chory przez swoje zachowanie przyczynia się do wypalenia domowego ogniska. To nie jest nic odkrywczego – każda choroba powoduje w domu zawirowania...
Nieodkrywcze, ale mimo to bardzo ciąży. Czuł pan ciężar tej roli?
Poniekąd. Jednak muszę przyznać, że była to jak dotąd najistotniejsza rola filmowa, jaką przyszło mi zrealizować. To wyjątkowa rzecz, zwłaszcza że pisano ją dla mnie. Dowiedziałem się dopiero później, że od początku byłem widziany w tym wcieleniu. Ale nie dla wszystkich było to takie oczywiste. Gdy ludzie usłyszeli, że to ja będę odtwórcą tej roli, byli zdziwieni. Uznali, że jestem za młody. A to przecież człowiek w moim wieku. W przedziale 60-65 lat choroba ta postępuje znacznie szybciej. To też między innymi chcieliśmy pokazać.
Przygotowania pewnie nie należały do najłatwiejszych.
Były długie i męczące. Najwięcej wysiłku fizycznego kosztowało mnie zrzucenie wagi. Byłem pod stałą opieką dietetyka, który dbał o mój stan zdrowia. Natomiast zakamarki psychiki chorego pomógł mi zgłębić pan doktor Jacek Przybyło z Katowic, na co dzień zajmujący się takimi właśnie pacjentami. Jak również dużo zawdzięczam serialowi o nazwie Alzheimer, dostępnemu na HBO. Uświadomiłem sobie za sprawą tego obrazu, że każdy przypadek jest inny i że mogę tę chorobę dotknąć po swojemu, moją wyobraźnią. Zrozumiałem, że nie ma konieczności opierania się na schematach, które przy pewnych chorobach są zauważalne. Tutaj oczywiście przejawiają się podobne momenty jak akcentowana w filmie agresja i różnego rodzaju utrata kontaktu z rzeczywistością, swego rodzaju pustka. Ale przebieg Alzheimera jest niezwykle indywidualny, zależny od organizmu. Więc nie można powiedzieć, że ta choroba postępuje identycznie w każdym przypadku. Poruszająca i w pewnym stopniu pouczająca okazała się dla mnie historia jednego pacjenta z dokumentu o Alzheimerze. Bohaterem był człowiek, który niegdyś śpiewał w chórze a capella. Przebywając w ośrodku, cały czas gwizdał sobie. Widać było, że to go uspokajało i miało na niego pozytywny wpływ. Córka zabierała go na koncerty, podczas których razem z kolegami z chóru śpiewał przepięknie na scenie. Słuchając jego śpiewu, nikt by nie pomyślał, że on jest chory.
W przypadku osób z Alzheimerem badania pokazują, że melodia wywołująca wspomnienia, minimalnie odrywa ich z przywołanej przez pana pustki. Muzyka jest pomocna w terapii chorych – to dobry trening dla mózgu.
Tak, to było widoczne właśnie u tego pacjenta. Muzyka wyrywała go z tej pustki.
To jest niebywałe.
I wydaje się niemożliwe, a jednak się zdarza. Następuje powrót – coś się w głowie otwiera, na ulotną chwilę wraca, a potem znów się zamyka… Szukałem czegoś podobnego dla mojej postaci. Czegoś, co by ją uspokajało, gdy ma problem. Chodziło mi o coś, co dawałoby zatrzymanie i upragniony spokój. A z drugiej strony, wyrywało z tej bliżej nieokreślonej pustki i charakterystycznego oderwania. Dla mojej postaci był to zapach. Zapach syna. Jedno ujęcie, które finalnie nie trafiło do produkcji, dokładnie to odwzorowywało. Po przytuleniu się do Adama bohater się uspokajał. Zapach wykorzystałem również w ostatnich kadrach. Gdy Gerard czuł swojego syna, było mu dobrze. Ten mały, ale bardzo istotny aspekt pomógł mi prowadzić postać. Uważny widz może to zauważyć, chociaż to było tylko w mojej głowie.
Były jeszcze jakieś elementy, które dla widzów mogą być zaskakujące?
Tak są takie, na przykład przy scenie nagości. Rozczytała pani, dlaczego mój bohater się rozebrał?
Osoby cierpiące na Alzheimera bardzo często się rozbierają.
Tak, to prawda. Ale na planie założyliśmy sobie coś jeszcze.
Co takiego?
Gerard się rozebrał, bo zaatakował go promień słońca. Mój bohater zamknął go w częściach swoich ubrań, by następnie utopić w umywalce…
I wtedy przeszkodziła mu Bogna.
Tak, tylko że on nie zaatakował jej, a nóż, który trzymała w ręku. Od niego odbiło się światło, które błysnęło w oczach Gerarda. Bohater walczył ze słońcem, a nie z kobietą.
To interesujące wyjaśnienie. Baczne oko jest w stanie takie rzeczy wychwycić.
Każdy też może interpretować tę scenę na swój sposób, bo to prawda, że chorzy często pozbywają się ubrań. Ale tylko oni wiedzą dlaczego. Albo i nie. Pozostając przy tej scenie, miał pan obawy przed występem nago?
W przypadku Strzęp absolutnie nie. Ale gdy zaczynałem moją przygodę z aktorstwem, zdarzył się moment buntu. Parę lat po ukończeniu szkoły wcieliłem się w Hamleta. Reżyser wymyślił sobie, że na początku spektaklu główni bohaterowie są nadzy, a konkretne role są przydzielane przez rzucane im kostiumy. Wtedy się przeciwstawiłem. Uznałem, że nie musimy koniecznie występować nago. Możemy na przykład nosić tę samą bieliznę. Po co epatować swoim przyrodzeniem w takiej chwili? Wywiązała się wtedy większa dyskusja, jednak ostatecznie stanęło na moim. Natomiast w Strzępach nagość była potrzebna i przekonująca. Nie musiałem się nad tym zastanawiać. Cała ekipa sprawiła, że podczas kręcenia tej sceny czułem się komfortowo i bezpiecznie.
W tej scenie łatwo zauważyć zmiany na pańskim ciele. Wspomniał pan już, że warunkiem koniecznym było zrzucenie wagi.
Tak. Teraz znowu przytyłem, zdecydowanie za dużo, i muszę uważać. (śmiech)
Często zdarzają się panu takie fizyczne metamorfozy pod role?
Nie, to było pierwsze takie wyzwanie, przez które musiałem mocno ingerować w ciało. Na szczęście nie robiłem tego sam, bo byłem pod odpowiednią opieką. To jest istotna sprawa, by fachowiec sprawował kontrolę nad takimi zmianami, bo można przesadzić i później mieć duży problem zdrowotny. Do tego w tej pracy szczególnie pociągają mnie zmiany spowodowane kostiumem i charakteryzacją. W przypadku Strzęp charakteryzacja się pojawiła, ale w drobnej postaci. Nie była spektakularna.
Przez te aspekty wybiera pan chętniej scenę teatralną?
Nie, nie. Wybieram i scenę, i plan filmowy.
Ale nie zapominajmy o dubbingu. Stworzył mi pan dzieciństwo!Odlotowe agentki? (śmiech)
Tak!
Wiedziałem! Młodzi ludzie wciąż żyją tym serialem. Blisko dwa lata temu, na weselu mojej córki, gdy wdałem się w rozmowę, również mnie rozpoznano. Wtedy jedna z dziewczyn krzyknęła na cały głos: „Odlotowe agentki! Jerry!”. (śmiech)
To zostanie z nami na długo. Kolejny sezon rusza, wróci pan do roli?
Zobaczymy. Na razie nie otrzymałem żadnej informacji.