Najpierw próbowałem odpowiadać żartem. Mówiłem: "nie, tam chodził bardziej poobijany". Potem wspomagałem się anegdotką, którą wam przytoczę na koniec tego felietonu, a która - jak to dobra anegdota - właściwie zamykała sprawę, nie udzielając odpowiedzi wprost. Wreszcie dotarłem do szczerego: "Nie mam pojęcia". Wiem tylko, że nadal jest moim idolem.
Tylko i aż tyle.

Jednak nie o samym Willisie chciałem tutaj pisać, a raczej o dość powszechnym pragnieniu weryfikowania gwiazd. Czy aby na pewno są tak fajne, tak spoko, jak nam się wydaje, że są? Wielu z nas duma nad tym z uporem i konsekwencją godnymi lepszej sprawy, a ja od dawna nie mogę wyjść ze zdumienia, jak bardzo jesteśmy w tym głupi.

Bo zobaczcie. W pierwszej chwili poznajemy przecież nie gwiazdora, ale postać fikcyjną. To z nią sympatyzujemy, jej kibicujemy, ona kojarzy nam się z twarzą. Dopiero potem, odpalając wujka Google'a, dowiadujemy się, że nasz hero to w rzeczywistości aktor nazwiskiem X, urodzony w Wyoming i do piątego roku życia grający zawodowo w pieluchowe rugby.

[image-browser playlist="610230" suggest=""]

I tak oto prawda ekranu nakłada się na prawdę życia, dając w połączeniu swoistego popkulturowego Frankensteina. Odnosząc się do przykładu z początku - piszę "prawdziwy Bruce Willis", ale w domyśle chodzi mi o Johna McClane'a ze "Szklanej pułapki", który zaszył się w Hollywood i kroi miliony, grając w filmach samego siebie. I jak w takim przypadku dochodzić prawdy, oddzielać biblijne ziarno od plew? I czy w ogóle jest sens takiej czynności? Czy zadawanie sobie pytania o to, jak aktor bardzo podobny jest do swych najpopularniejszych wcieleń, nie jest ujmowaniem mu aktorskiego talentu? Przecież ten zawód polega na udawaniu.

To może zamiast iść w tym kierunku, zadajmy sobie inne pytanie. Kiedy pytamy o prawdziwe oblicze gwiazd, szukamy w nich najchętniej...? I tu jedna odpowiedź nasuwa się natychmiast. Słabości.

Jakoś tak podświadomie nie chcemy dopuścić myśli, że gwiazdy to ludzie tacy jak my, więc jeśli już nie mogą być herosami ratującymi wieżowce czy wręcz całe miasta, to chociaż niech mają na co dzień epickie kłopoty. Ręka do góry, kto nie czyta newsów na temat Charliego "Nawet moje dziwki mają dziwki" Sheena. Nawet mnie się zdarza, choć fanem {{Two and Half Men}} nigdy nie byłem.

No dobra, odkrywszy problem, możemy teraz albo rozstawić sobie kozetki i, bawiąc się Freudem, przeanalizować, czemu nas to kręci albo - i do tego zachęcam - zobaczyć, co na to wszystko przemysł filmowo-telewizyjny. I jak tym razem filmowcy postanowili zrobić nam dobrze.

Chcecie prawdziwego życia gwiazd? To wam je damy w całej, szalonej okazałości. Myślicie - za tabloidami - że aktorzy tylko ćpają, piją i pieprzą? To właśnie taki obraz dostaniecie. Nic ponad to, co już sami sobie wymyśliliście, ale za to w fajnej oprawie.

Oto Ekipa - serial początkowo bardzo luźno oparty na przeżyciach Marka Wahlberga, który jako młoda gwiazda sprowadził się do LA z paczką kumpli.

[image-browser playlist="610231" suggest=""]

Czym charakteryzuje się wspomniany tytuł? Oprócz dużej dawki humoru, niezliczoną ilością hollywoodzkich gwiazd w swoich odcinkach. I to gwiazd różnego kalibru, od tych zgasłych i gasnących jak Val Kilmer, Gary Busey czy Eric Roberts, przez popularne w określonych kręgach, jak chociażby gwiazda porno Sasha Grey, po tuzów muzyki i kina jak Bono z U2, James Cameron czy Martin Scorsese. Wszyscy oni, splatając swe losy z losami głównych bohaterów, pokazują nam swe rzekomo prawdziwe oblicza.

A tak naprawdę demonstrują wyłącznie, że mają dystans do swojego wizerunku. I że nie są nadętymi bucami. Bo kto będzie chciał oglądać buca?

To wszystko jest jednak na pokaz, dystansowanie się jest w Ekipie na pół gwizdka. Nikt nie uderza w autentyczne problemy i serial, choć uroczo jedzie na kliszach, w dodatku utrzymuje się w koleinach hollywoodzkiej poprawności. Więc nie, tu prawdy o gwiazdach raczej nie znajdziemy?

Więc może - myślę sobie w duchu - dopatrzymy się jej u Ricky'ego Gervaisa w jego "Statystach"? Tam nie ma oszczędzania się, bo u angielskiego komika albo rzeczywiście masz do siebie dystans, albo się nie nadajesz. To dlatego w tym angielskim sitcomie o dwójce zawodowych statystów Daniel Radcliffe gra chłopca, który chwali się, że już pali i nawet ma rozwiniętego kondoma na wypadek, jakby któraś ze statystek chciała uprawiać seks z Harrym Potterem. Dlatego przebrana za zakonnicę Kate Winslet udaje, że liże się po sutkach i mówi, że gra w filmie o Holocauście, bo te srają Oscarami (w jej wypadku to się zresztą sprawdziło - dostała wszak statuetkę za "Lektora").

[image-browser playlist="610232" suggest=""]

W tym bezkompromisowym serialu rzeczywiście dostaniemy prawdę o filmowym środowisku, ale o samych gwiazdach dowiemy się z niego niewiele - ot, tego, że potrafią się naprawdę śmiać z siebie i czasem nawet jechać w tym po bandzie. Że nikt im kijów w tyłki nie powpychał. Dobre i to. Na początek.

A co jeśli chcemy więcej? Jeżeli nie wystarczy nam, że aktor potrafi się z siebie śmiać i robić głupie miny? Co jeśli chcemy poznać jego prawdziwą naturę? Cóż, tu przychodzi z pomocą obiecana na początku anegdotka.

Otóż na wspomnianym obiedzie z Brucem był oprócz mnie - i kilku innych wspaniałych osób, o których nie miejsce tu pisać - również mój wielki brat zwany Juchasem. Dodam, bo to ważne, że podobnie jak ja, jest on wielkim fanem Willisa od... właściwie zawsze. Jest też głównym bohaterem tej opowiastki.

Gdy rzeczony posiłek miał się już ku końcowi, podeszliśmy do Bruce'a z naszymi płytami DVD, gadka szmatka, autografik, i ogólnie jest miło. Tak wiecie, nierealnie...

A tu nagle jak się Juchas nie zamachnie swą wielką jak bochen łapą i jak nie grzmotnie aktora w plecy! Mówię Wam, aż zadudniło. A może to tylko moje serce odwaliło perkusyjne solo? Bo oczyma wyobraźni już widziałem brata ścierającego się z ochroniarzami Bruce'a, albo gorzej, z samym Willisem, który, jak wiemy, (a wiemy?) nie umiera łatwo...

[image-browser playlist="610233" suggest=""]

Na szczęście jakoś sie rozeszło po kościach. Gwiazdor potraktował wyskok Juchasa jako niefortunnie silną próbę przyjacielskiego klepnięcia i wyszliśmy z tego obronną ręką. A nawet z upragnionymi autografami.

Ale oczywiście szok pozostał, więc jak tylko zostaliśmy sami, zapytałem Juchasa, co mu, cholera jasna, odwaliło. Bić idola naszych lat młodzieńczych? Bohatera?!
- Chciałem go wybić z roli - odparł brat. - Zobaczyć, jaki jest naprawdę.
No, tak, cholera, mogłem się domyślić. Juchas jest z wykształcenia i powołania psychologiem.
- No więc jaki jest wynik eksperymentu, który mało nie kosztował nas życia? - zapytałem.
Braciszek wyszczerzył się w uśmiechu.
- Spiął się, by oddać. Jest w porządku.

Nie wiem, czy to wystarcza Wam za odpowiedź i czy działa w przypadku każdej gwiazdy. Ale to już musicie sprawdzić sami. Chyba, że wystarczy Wam oglądanie skądinąd świetnej Ekipy.
Tyle.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj