Wehikuły czasu, powroty do przyszłości, następujące po libacjach czarne dziury. Każdy z nas, jakkolwiek nie byłby zadowolony ze swojego życia, zapewne pragnąłby coś w nim zmienić. Szybciej oddalić niesprawnego kochanka, zrezygnować ze studiów humanistycznych, zakreślić odpowiednie liczby w Dużym Lotku, oddać głos w wyborach na inną partię, sięgnąć po coś zdrowszego niż czipsy w szkolnej stołówce. Gdybanie nie ma końca. Taki już jest rodzaj ludzki: marzy o niemożliwym i odwróceniu biegu rzeczy na tym łez padole. Nawet androidy zdają się śnić o elektrycznych owcach. By to jednak próbować zrozumieć, musimy przenieść się w sferę wyobrażeń. Coś dodać, coś odjąć – plus i minus to w końcu jedyne, co widzimy i słyszymy. Jeśli więc burzymy porządek, uderzmy i wyjmijmy z realnego świata pewien emblemat, kształtujący go przez lata sakramencko. Zapytajmy, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby nie było w nim Gwiezdnych wojen. Dawno temu, w odległej galaktyce… Zaraz zaraz – jednak w tej galaktyce, niewinnie nazwanej Drogą Mleczną, w niepozornym Układzie Słonecznym, na planecie Ziemia, która na zdjęciach przesłanych przez sondy Voyager wygląda jak mała bladoniebieska kropka, dwa mocarstwa toczyły ze sobą spór, mierząc swoje siłowe penisy poprzez liczbę taktycznych ładunków nuklearnych. Doskonale zaznajomiony ze światem filmu prezydent USA, Ronald Reagan, postanowił przechylić szalę i nową militarną strategię nazwał "Gwiezdnymi wojnami", a ZSRR określił mianem "Imperium Zła". Gdyby jednak Skywalkerowie i Jedi nigdy się nie pojawili, zapewne musiałby czerpać z innych odwołań do popkultury, np. przeobrazić wojskowy program armii w "Przeminęło z (jądrowym) wiatrem", a swoich adwersarzy z Moskwy wyzywać od Klingonów, względnie „Głębokich gardeł” świata. Polityka w ogóle stałaby się bez pomysłu George’a Lucasa nadspodziewanie nudna. Przeszło dwa lata temu administracja Obamy musiała śmiertelnie poważnie podejść do petycji obywateli domagających się zbudowania Gwiazdy Śmierci. Tutaj prezydent, który wskoczył do Białego Domu z hasłem „Yes, we can!”, jest trochę bardziej „can’t” i narzeka, że koszt przedsięwzięcia to jakieś 850 kwadrylionów dolarów, a przy tym cała zabawa nie ma sensu, bo militarne monstrum jest w końcu w stanie zniszczyć jeden człowiek z maleńkim kosmicznym samolocikiem. Gdyby Gwiezdne wojny nigdy się nie wydarzyły, Obama musiałby zapewne zmagać się z petycjami o strategię obronną w przypadku inwazji Potwora Spaghetti lub zawieszonych między Ziemią a Marsem latających czajniczków. Jakieś to takie bez wyrazu zmartwienie. Odlećmy więc naszym nieistniejącym Sokołem Millennium w stronę Hollywood. No url Świat filmu bez Gwiezdnych wojen… Cóż – mam co do tego złe przeczucia. W kinie sci-fi jest bowiem tak, że akcja przekłada się na reakcję. Jeśli z tego ciągu przyczynowo-skutkowego zabierzemy wizję Wszechświata à la Lucas, jak domek z kart padną wszystkie kosmiczne fundamenty kinematografii. I nie rozchodzi się tu o to, że zniknie bezpowrotnie Jar Jar Binks. Lucas początkowo przymierzał się z producentem Garym Kurtzem do przeniesienia na ekran przygód Flasha Gordona. Jeśli ten właśnie pomysł zostałby zrealizowany, 25 maja 1977 r. zamiast ikonicznej muzyki Johna Williamsa przez światowe kina rozpocząłby swój imperialny marsz film, który zapewne nie rozbrzmiewałby echem w głowach przyszłych pokoleń. Mało tego – mniej więcej w tym samym czasie możni i światli w Fabryce Snów mieli na podorędziu pomysł na inną kosmiczną sagę: dwu- lub trzyczęściową adaptację Diuny w reżyserii… Ridleya Scotta. Jeśli ten zabrałby się ze ekranizację powieści Franka Herberta, nigdy nie pojawiłby się na planie Obcego, nie mówiąc o Łowcy androidów. Zapewne po latach cieszyłaby się z tego faktu głowa Michaela Fassbendera i jeden Predator, który nie musiałby od tylu lat naparzać się w filmach i grach komputerowych z drugim kosmicznym wyjadaczem (inna sprawa, że tenże Predator mógłby także nigdy nie powstać). Ostatecznie Lucas obdarzył mamoną tak wiele osób w okolicach Los Angeles, że Scott na swoje Nostromo dostał zielone światło. Brak Gwiezdnych wojen to także obrócenie w niebyt jednego z najistotniejszych wykidajłów popkultury - Harrisona Forda. Pierwsze primo – bez kasowego sukcesu swojej kosmicznej sagi Lucas mógłby mieć problem z zebraniem środków na filmy o Indianie Jonesie. Jeśli nawet jakiś dobrotliwy producent zlitowałby się nad pomysłem, w którym z prędkością karabinu maszynowego przewijają się na ekranie krucjaty, arki i złowrodzy do bólu naziści, nastąpi drugie primo: kto tym biczem pomacha, jeśli nie dłoń Harrisona Forda? Taki De Niro wolałby uciec taksówką, Pacino nie miałby akurat wolnej ręki (wiadomo, dwa papierosy na raz), Schwarzenegger rozwaliłby bicz przy pierwszym uderzeniu, a Dustin Hoffman do tej roli jest jakby za malutki. Pójdźmy dalej. Moc na pewno nie towarzyszyłaby żadnej wariacji, w której główną rolę odegrałby Battlestar Galactica. Istnieje prawdopodobieństwo, że ten wojenny statek kosmiczny przelatywałby po rubieżach Wszechświata, a jego załoga witałaby się serdecznie z napotkanymi kosmitami. Pewnego rodzaju walor edukacyjny tak rozumianej przygody popychałby Battlestar Galacticę gdzieś między program przyrodniczy z BBC a Było sobie życie, czyli w polskiej ramówce to obecność po Ziarnie, a przed Aniołem Pańskim w niedzielę. Warty rozważenia jest też przypadek Jaya i Cichego Boba, którzy nie mogliby ani o Gwiezdnych wojnach rozprawiać, ani tym bardziej kontratakować. Co więcej, Kevin Smith nie musiałby objadać się przed telewizorem, oglądając kolejne części swojej ukochanej kosmicznej sagi, więc zapewne zamiast Sprzedawców dałby światu Handlarzy heroiną, względnie Seryjnych morderców. Tutaj zaczyna się zabawa, jakby ujęli to nieistniejący Han Solo czy Anakin Skywalker. No url Więcej zabawek z pewnością dostaliby fani Star Treka. Powstaje jednak pytanie: czy twórcy kolejnych odsłon serii odkryliby moc drzemiącą w niezliczonych spin-offach, następnych generacjach i łysinie kapitana Picarda? Początkowo Kirk i Spock mieli pojawiać się jedynie w serii telewizyjnej, jednak po gigantycznym sukcesie Gwiezdnych wojen filmowe odsłony sagi stały się zupełnie oczywiste i w końcu Khan mógł ukazać swój gniew na dużym ekranie. Z pewnością w świecie bez Lorda Vadera większy nacisk zostałby położony na wspomnianą już Diunę i przymierzanego do sfilmowania przez lata Johna Cartera. Wydźwięk Mars napada Kazika byłby zgoła inny, a w zacnym Lada traktor, traktor Lada dostrzegalibyśmy złowrogie przeznaczenie kosmicznych pojazdów rolniczych. Muzyka w ogóle cierpiałaby bez Gwiezdnych wojen niedolę: gros marzycieli szukających na YouTube klasycznych taktów Marszu imperialnego Johna Williamsa musiałoby się przenosić w stronę pieśniarek pokroju Katy Perry, a fani trash i death metalu zamiast zespołu Vader malowaliby się na czarno w przygotowaniu do koncertów trupy Vater. Kamieni kupa przesłoniłaby zapewne cały świat fanatyków popkultury. Wyobraźcie sobie te wszystkie comic-cony bez ludzi przebranych za Lorda Vadera i jego szturmowych popleczników. Szukających czegoś, nie wiadomo czego, marzących o czymś, nie wiadomo o czym. Facebook i Instagram wyzuty ze zdjęć dzieci wystylizowanych na maleńkie futrzaki z dzidą w dłoni. Jeśli ktoś podświadomie wpadłby na pomysł wykreowania Ewoków, spotkałby się z politowaniem i odesłaniem go na zjazd fanów nowo narodzonych niedźwiedziowatych. Dzieci przeżywałyby bez Gwiezdnych wojen katusze: to przecież świat, w którym nie ma Pixara, powołanego do istnienia jako część większej składowej – firmy Lucasfilm. Ich rodzice też mieliby twardy orzech do zgryzienia: na co pójść w lecie do kina, skoro już w 1975 r. Steven Spielberg oznajmiał, że ten okres jest dla świata filmu zwyczajnie martwy? Bez pomysłu George’a Lucasa kinematografia nigdy nie ukułaby terminu „wakacyjnego blockbustera”. Ojcowie obwieszczający swoim latoroślom, że tymi właśnie ojcami są, też mieliby z tyłu głowy irracjonalne poczucie, że wypowiedziane przez nich słowa nie mają drugiego dna. W alternatywnej rzeczywistości bez Mocy przez duże M znikają wszelkie fora tematyczne i witryny, w których debatuje się o wyższości klasycznej trylogii. Zapewne znika też naEKRANIE.pl; Adam Siennica staje się specjalistą od jednego z największych klasyków kina sci-fi, Invasion of the Neptune Man z 1961 r., a Kamil Śmiałkowski uczy polskiego w którejś z rodzimych szkół. W czasie zadanego uczniom do napisania wypracowania kreśli na kartce zupełnie przypadkowe słowa: „Sprzymierzeńcem moim jest Moc. I potężnym sprzymierzeńcem ona jest”. Stąd już prosta droga do świata znajdującego się w odległej galaktyce. Teraz tylko trzeba redaktora Śmiałkowskiego przenieść do lat 70. w USA. Wehikuł czasu – to byłby cud.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj