Hans Klops? Agent J-23 powrócił I znowu nadaje. Stawka większa niż życie pomimo wszystkich swoich niedociągnięć (czyt. naciągnięć) wciąż jest uwielbiana i oglądana przez tysiące ludzi podczas telewizyjnych powtórek. Do nowego, filmowego Hansa Klossa nie mam jednak sentymentu, a co za tym idzie, litości.
Gdy przyjąć "Stawkę większą niż śmierć" za pastisz gatunku, film ogląda się całkiem przyjemnie, nie brak wtedy scen wywołujących większy czy mniejszy uśmiech. Pytanie tylko na ile ta nowa "Stawka" chciała być takim pastiszem, a na ile wyszła w ten sposób przypadkowo - serialowy pierwowzór traktował się przecież dosyć poważnie.
Jeśli przymknąć oczy na efekty bardziej tandetne niż w "Bitwie warszawskiej" Hoffmana, blondwłosego Kota, który nijak sprawdza się jako Kloss, banalną historię i narrację… no właśnie. Jeśli przejdziemy przez to, na nowo będziemy się cieszyć fantastycznymi kwestiami Emila Karewicza i - dostającym w niektórych ujęciach lekkiej zadyszki, ale jednak - obecnością na ekranie Stanisława Mikulskiego.
Długo na powrót agenta J-23 musieliśmy czekać, miło, że do tego doszło, ale może dajmy mu już teraz odejść. Wiek emerytalny osiągnął przecież już dawno.
Zważ, krytyku, na swoje słowa. Mam nadzieję, że nie przyjdzie mi stanąć oko w oko z Patrykiem Vegą i Władysławem Pasikowskim po powyższej opinii na temat ich ostatniego filmu. Nie, żebym bał się przegranej w takiej konfrontacji - choć daleko mi do Tomasza Raczka, czy Michała Walkiewicza - to jednak twórca filmu, próbujący zmienić zdanie krytyka na temat swojego filmu, jest z góry skazany w takiej konwersacji na porażkę. Niezależnie, ile kierunków, by nie skończył.
Chętnie za to pooglądałbym lub poczytałbym spory samych krytyków. Wtedy przynajmniej byłoby merytorycznie.
Krwią i chromem oberwało się nowemu BSG. Uniwersum, gdzie ludzie walczą z Cylonami, wraz z wyemitowaniem pilota Battlestar Galactica: Blood and Chrome zapewne się zakończy. Twórcy bronią się pomysłem serialu internetowego, ale cóż, nie uwierzę dopóki nie zobaczę. Póki co produkcje tworzone z myślą o sieci, ginęły w jej odmętach, rzadko zdobywając jakąkolwiek popularność.
Sukces "Web Therapy" w Showtime i nadchodzące "House of Cards" Davida Finchera napawają co prawda optymizmem, ale skoro stacja SyFy uważa, że Blood and Chrome nie sprawdziłoby się na ich antenie, jaki jest w to sens inwestować? Tym bardziej, że budżet musiałby być zbliżony do pierwowzoru z 2004 roku, inaczej wstyd to potem komukolwiek pokazywać. Mnie osobiście bluescreenów i tandetnych efektów po obejrzeniu Gości wystarczy na najbliższą dekadę.
Kampania promocyjna jak żadna inna. Gdybym mieszkał w Stanach Zjednoczonych zacząłbym oglądać Mad Men, niezależnie, o czym byłby ten serial. Reklamy typu outdoor utrzymane w minimalistycznym, enigmatycznym stylu, nie dość, że intrygują, sprawiają, że nie da się obok nich przejść obojętnie, to na dodatek nie zdradzają absolutnie nic z fabuły nowego sezonu.
Zresztą, brak Dona Drapera dla jego fanów przez ostatnie dwa lata był tak odczuwalny, że myśleli o nim przy każdym widzianym papierosie i szklance whisky.
Ale można też reklamować dosadniej. Skoro o kampaniach promocyjnych mowa - nie sposób pominąć ostatniej akcji promocyjnej "The Client List" ze stacji Lifetime. O ile serial o samotnej matce parającej się prostytucji, aby związać koniec z końcem, nie jest absolutnie niczym nowym, a poprzedzający produkcję film telewizyjny z 2010 roku był co najwyżej przeciętny, o tyle po obejrzeniu zwiastunów nie da się być nie zauroczonym Jennifer Love Hewitt.
Naturalnie zakładając, że jest się częścią męskiej części widowni.
Czytaj także: KRONIKA POPKULTURALNA: Żegnamy Alana Balla, "Pan Am" i dobre filmy