Na pogrzebie Leona Niemczyka, zgodnie z jego życzeniem, popłynęło z głośników "My way" Franka Sinatry. Czy przy odrobinie szczęścia polski aktor zagrałby u boku hollywoodzkiego gwiazdora? Historia PRL-owskiego przemysłu rozrywkowego pełna jest niewykorzystanych talentów eksportowych. Dlatego tak lubimy tryb przypuszczający, pozwalający snuć rozważania o wyobrażonej sławie. Gargantuiczny apetyt aktorski Niemczyka sprawił, że zagrał on w kilkuset filmach polskich i zagranicznych. Nie trafił do Fabryki Snów, ale w kinematograficznym centrum koło fabryk łódzkich służył za dyżurnego Amerykanina.
Prześcigano się w nadawaniu Niemczykowi nośnych przydomków. "Leon zawodowiec", wszak na planie nie sprawiał problemów i zawsze był przygotowany. "James Bond", w końcu jego biografia obfitowała w nieprawdopodobne sytuacje, a kobiet miał być może po jednej na filmową rolę. Także bardziej ambiwalentne, jak "Król drugiego planu". Czyli jednak nie absolutny władca ekranu. Spośród odwilżowych aktorów młodego pokolenia sprawiał wrażenie najbardziej niedopasowanego. Podkreślano jego imponujące warunki fizyczne, mocno wyrzeźbione rysy twarzy, pewność siebie, brak teatralnej maniery. Nie miał w sobie tragicznego rozedrgania Cybulskiego, jedynie nutę melancholii. Typ amerykański jak nic, mówiono.
[image-browser playlist="594173" suggest=""]
Poniekąd był Amerykaninem przez kilka miesięcy, a dla pewnej kobiety - przez całe życie. Pod koniec wojny wstąpił do 365. jednostki 444. batalionu III armii generała Pattona. Prowadził willysa, wyzwalał żeński obóz w Czechach. Znacznie później jedna z więźniarek zobaczy Niemczyka w filmie i napisze płomienny list: "Czy to Pan był tym amerykańskim żołnierzem?".
Jedna z pierwszych ról kinowych będzie pośrednio przywołaniem osobistego doświadczenia. W "Godzinach nadziei" Jana Rybkowskiego z 1955 obserwujemy wioskę na Ziemiach Zachodnich, zagrożoną w ostatnich dniach wojny niemieckim atakiem. Nagle przyjeżdża armia USA, wprowadzając karnawałowy klimat. Jazzowa, taneczna improwizacja na fortepianie wyprzedza wojskowe wozy. Portret imperialistów zza Atlantyku posiada socrealistyczne naleciałości. Na jednym z czołgów namalowana jest myszka Mickey, na innym napis "Keep smiling". Na platformach, obok pianina i pstrokatych parasolek, rozlokowane jest roześmiane towarzystwo. Niemczyk, grający amerykańskiego oficera zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i wita się z ludnością. Ktoś pyta: "America?" Niemczyk odpowiada swobodną angielszczyzną: "Oh yes, America. Yankee!", po czym prosi do tańca miejscową dziewczynę. Okulary przeciwsłoneczne, jazzowa muzyka, zachodnia powierzchowność. Te elementy związane są z Niemczykiem w dwóch rolach, w których był królem pierwszego planu, czyli w "Pociągu" i "Nożu w wodzie".
Lekarz Jerzy od Kawalerowicza i Andrzej, dziennikarz z filmu Polańskiego, to postaci z nieuczęszczanej orbity polskiego kina. Ich zewnętrzna nienaganność i pełen klasy styl bycia pochodzą z innego ustroju. Siłą tych kreacji jest ich niedopasowanie do otoczenia, nieczęsty gwiazdorski powab. Niemczyk pojawia się w obu filmach jako mężczyzna zamożny. Wykupuje cały przedział w pociągu, ma własny jacht. To nie jest bohater polski, raczej ideał arogancko siedzący na górze społecznej drabiny.
[image-browser playlist="594174" suggest=""]
"Pociąg" podawany jest jako przykład inspiracji kinem hitchcockowskim. W lipcu 1959 w Los Angeles premierę ma "Północ – północny zachód", we wrześniu w Polsce wchodzi na ekrany "Pociąg". Co łączy te filmy, poza kierunkiem trasy? Jazda pociągiem była jednym z najbliższych Hitchcockowi motywów wizualnych, regularnie powracającym. Jego "Starsza pani znika" z 1938, dziejąca się niemal całości we wnętrzu pociągu, to pod względem formalnym przodek filmu Kawalerowicza. W "Północ – północny zachód" piętnastominutowa sekwencja podróży kolejowej z Nowego Jorku do Chicago współgra z tą z Łodzi do Helu.
Dwoje obcych trafia do jednego przedziału, on nosi okulary przeciwsłoneczne, pragnie się ukryć, jego tożsamość jest niejasna. Ona jest piękną blondynką, zainteresowaną nieznajomym. Oba filmy operują podobnymi pomysłami zdjęciowymi na ogranie przestrzeni wagonu. Ciasne wnętrze przedziału skłania kamerę do częstszych zbliżeń i dyskrecji. Swobodne, mogące wzbudzać nieufność porównanie wydobywa osobność Niemczyka. Nie był "polskim Carym Grantem", w "Pociągu" jest jak najbardziej sobą. Milczenie i zranione wnętrze nieprzejrzystego bohatera wzbogaca siłą swej aktorskiej osobowości. Specyficznej osobowości, której rozwój po "Nożu w wodzie" nie był dynamiczny.
Niemczyk obficie gra na zachodzie. Zdobywa status gwiazdy w Niemczech, występując w 140 filmach sąsiadów. Pojawia się w produkcjach bułgarskich, angielskich, francuskich, czechosłowackich. Specyficzna osobowość? Może międzynarodowa, kosmopolityczna? Świetne tę cechę Niemczyka wyłapał Polański, aktor pasował mu do filmu zamierzonego jako przepustka na drugą stronę żelaznej kurtyny. Ten rys utrudniał Niemczykowi wniknięcie w krajobraz polskiego kina. Było ono, mimo odświeżenia języka, niezmiennie zaaferowane problemami narodowymi.
[image-browser playlist="594175" suggest=""]
Często odtwarza więc postacie Obcych, Innych. Wystarczy przejrzeć filmografię. W "Różańcu z granatów" Jana Rutkiewicza: oficer hiszpański. W "Potopie" Jerzego Hoffmana: król Szwecji Karol X Gustaw. W "Powrocie do Polski" Pawła Pitery figuruje jako generał Schimmelpfenig. W jego aktorskim emploi szczególna była jednak persona Jankesa.
W "Kaloszach szczęścia" z 1958, filmie Antoniego Bohdziewicza z wątkami fantastycznymi, "amerykańskość" Niemczyka zawiera się w głosie i od razu odkrywamy, że jest fałszywa. Dwóch utracjuszy przeniosło się w butach wróżek do Rzymu. Jednego z nich zagaduje kierowca czarnego mercedesa. Przedstawia się jako Amerykanin, by po rozpoznaniu rodaka ujawnić, że tak naprawdę jest Polakiem. Okazuje się drobnym cwaniaczkiem w czarnych rękawiczkach i przeciwsłonecznych okularach. Na oczach pasażerów naciąga przypadkowego Włocha na kilkadziesiąt tysięcy lirów. Postać tę gra Tadeusz Pluciński, dubbinguje go Leon Niemczyk. Zapewne nieświadomie, scena znakomicie pokazuje jego niejasną tożsamość ekranową. W późniejszym "Panu Samochodziku i Praskich Tajemnicach" Niemczyk ma rolę Boba Smitha, imieniem i nazwiskiem określającą go jako anonimowego przybysza zza oceanu.
Jednym z ostatnich wystąpień kinowych Niemczyka była rola ambasadora USA w "Ubu królu" Szulkina w 2003. Można potraktować tę autoironiczną kreację jako podsumowanie drogi aktorskiej żołnierza Pattona. Jankes, tym razem w cylindrze, sączy w ucho Ubu demokratyczne porady. Następnie, patrząc w kamerę, kręci głową, przymyka oko i grozi palcem z szelmowskim uśmiechem, mówiąc: "O, Polska, Polska..."
A może romans Niemczyka z imperialną amerykańskością jest tylko wyobrażeniem Polaka? Dla widzów z NRD Niemczyk pozostanie Indianinem z tamtejszych westernów. Wysokobudżetowy amerykański serial o II wojnie światowej "Wojna i pamięć" z roku 1988 kręcony był między innymi w Oświęcimiu. Leon Niemczyk zagrał w nim rolę epizodyczną, tym razem nie majora USA, ale polskiego chłopa.
Czytaj więcej: OSCARY 2013: "Lincoln" jest pewniakiem, ale "Argo" ma największe szanse