Współczesne kino zajmuje się podróżami w przeszłość. Te – jak wiemy z fizyki – teoretycznie są możliwe, lecz niesłychanie kosztowne energetycznie. Ile pompek musiałby zrobić stareńki Stallone, żeby cofnąć się do czasów pierwszego „Rambo”? Wyobrażam sobie wiekowych aktorów wymachujących sztangielkami, a następnie podpiętych do jakiegoś cudownego ustrojstwa: każdy ruch pcha ich w wieki minione, tam gdzie „Gremliny”, „Brudny Harry” i czarno-białe filmy z Rudolfem Valentino.

[image-browser playlist="607039" suggest=""]

Moda na retro napełnia mnie niepokojem. Znak to widomy, że młodzi przestali interesować się filmem, zwracając się ku innym przyjemnościom, a do kina chodzą pierdziele w rodzaju niżej podpisanego. Organizm, który siebie samego zjada, prędzej czy później zdechnie z głodu i ran otwartych. Film pożywiający się własną historią przypomina właśnie takiego konsumenta, pałaszującego pyszności na dnie jamy, bez żadnej nadziei. Być może tak trzeba: na tle wielkiej niemocy współczesnej kinematografii filmy w rodzaju „Drużyny A”, „Niezniszczalnych” czy „Maczety” zachowały przynajmniej odrobinę energii sprzed dwóch dekad.

Jestem człowiekiem sentymentu. Innymi słowy, potrafię wmówić sobie, że cieszy mnie cokolwiek, chociażby przeszłość własna. W latach osiemdziesiątych docierał do nas zaledwie ułamek popkultury, byliśmy więc jak dzicy, którzy znaleźli butelkę po coli. Byle bzdura zyskiwała rangę artefaktu. Takie „Gremliny” oglądałem aż do zdarcia kasety wideo, uważałem, że „Critters” to najlepszy film pod słońcem, niesłychanie trafnie opisujący stosunki międzyludzkie. Pozwolę sobie przypomnieć młodzieży, że rzecz traktuje o zębatych kulach z kosmosu. O jakże tęskniłem za wami, wy potworne krągłości! Na szczęście powróciły, większe i ładniejsze, pod szyldem „Attack the Block”.

Widzimy osiedle na suburbiach Londynu, zapełnione małoletnimi przedstawicielami niepotrzebnego społeczeństwa. Ot, banda nastolatków bez sensu i celu, mają noże, konsole i dość czasu, by zrobić użytek z jednego i drugiego. Przewodzi im niejaki Moses, niepełnoletni twardziel o gołębim sercu (doskonała rola Johna Boyegi), człowiek połamany, bez rodziny, za to z klarowną przyszłością: od wyroku do wyroku w perspektywie gwałtownej śmierci. Poznajemy go, gdy razem z kolegami obrabia dziewczę wracające z roboty. Dzień jak co dzień, chciałoby się rzec, a jednak nie – w pobliskie auto walnął przybysz z kosmosu. Żaden to szarak czy inny inteligent, lecz bestia wielkości rottweilera, podróżująca w kuli lodu. Moses reaguje w swoim stylu, czyli uśmierca sukinsyna i unosi truchło na dzielnię, pochwalić się przed lokalnym autorytetem. Jest nim hodowca marihuany, odtwarzany czule przez Nicka Frosta („Shaun of the Dead”). Szybko pojawia się drobny gangster, tak zwane niunie, oraz brygada potworów z innej planety. Pech chciał, że ubity monster był płci żeńskiej i wciąż roztacza zapach rozpalający kudłate zmysły. Oczywiście, samce są potężniejsze i niesłychanie wredne – rozszarpią każdego, kto spróbuje przeszkodzić im w godach. Z tej randki jednak nic nie będzie. Moses z kolegami nie dopuści, żeby sprawy na dzielnicy wymknęły się spod kontroli. Chłopacy biorą co tam każdy ma i stają do walki, żeby obronić swój kwadrat.

[image-browser playlist="607040" suggest=""]
Hałaśliwy to film i niesłychanie przyjemny – dawno nie zetknąłem się z tak dobrą robotą na wszystkich poziomach. Reżyser Joe Cornish sprawia wrażenie, że urodził się na planie, operatorowi należą się wielkie brawa, a ekipie od castingu duża wódka. Młodzi aktorzy grają po prostu rewelacyjnie – wierzę, że przed Johnem Boyegą rysuje się świetlana przyszłość – zarazem, nikt nie wybiega przed orkiestrę, nie gwiazdorzy, oddając swój nieletni talent w służbę dziełu. Ale czymże byłby „Attack the Block” bez potworów? Wymyślenie udanego straszydła to sztuka nie lada, w tym wypadku poradzono sobie w sposób najprostszy z możliwych, oferując bydlę na czterech łapach, czarne jak dziura, ślepe, za to z galerią fosforyzujących kłów. Niby nic, a działa: stoisz sobie, kurzysz szluga, a tu cwałuje na ciebie czysta ciemność.
Sam pomysł przypomina nieco „Znaki” hinduskiego kaszaniarza – tu i tu obserwujemy inwazję z perspektywy prowincji. Kosmici zwierzęcy i dzicy zdarzają się nieczęsto, zazwyczaj szturmuje nas wróg cywilizowany. Kino fantastyczne sprokurowało na tę okoliczność siermiężną propagandę na rzecz sił zbrojnych, do tego podzielonych wedle formacji. W „Dniu Niepodległości” mamy lotnictwo, „Bitwa o Los Angeles” opowiada o dokonaniach piechoty, teraz kręcą coś o marynarce i na tym tle młodzież londyńska wypada sympatycznie.

Należy wywdzięczać się przeszłości, lecz w sposób rozumny. Nad „Attack the Block” unosi się sympatyczny duch „Gremlinów”, z których zaczerpnięto nastrój, nic więcej. Ćwierć wieku temu potwory atakowały porządną, amerykańską rodzinę, teraz patroszą młodocianych przestępców z suburbiów. Mogą zresztą liczyć na wzajemność z ich strony. Wcześniej, inwazja monsterów rozwalała świat zastany, bohaterowie podejmowali walkę, aby przywrócić utracony ład. Teraz, potwór ład przywraca. W starciu z tym przeciwnikiem, Moses i inni zyskują cel i sens, potwierdzają swoją tożsamość, wiedzą już skąd są i dokąd zmierzają. Ostatnia scena, kiedy tłum oklaskuje ocalałych, siedzących już w suce, zdaje się to potwierdzać. Byli nikim, zostali bohaterami, a ich imiona będą powtarzane w pieśniach i klechdach osiedlowych. Gdy czytam gazety, nieustannie natrafiam na pytanie „czego potrzebują młodzi ludzie?”. Miłości? Pracy? Nie.
Potrzebują przeciwnika.


[image-browser playlist="601840" suggest=""]

Autorem tekstu jest Łukasz Orbitowski, pisarz i felietonista, a sam felieton można przeczytać również w listopadowym numerze "Nowej fantastyki". W ramach współpracy prezentujemy go Wam także na łamach Hatak.pl.

Czytaj także: Listopadowa "Nowa Fantastyka" w sprzedaży
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj