W jednym z ostatnich odcinków serialu The Flash bohaterowie nawiązują do filmu Gladiator Ridleya Scotta. Pośród nich znajdował się przybysz z innej Ziemi - alternatywnej rzeczywistości - który z rozbawieniem wspomina, że w ich świecie ów klasyk zatytułowany był Spoceni samce. To luźne tłumaczenie i przywołana humorystyczna z pozoru rozmowa skłoniły mnie do refleksji na temat problematyki tytułu, którą niegdyś próbowałem już spenetrować. Do wspomnianego zagadnienia odnosiłem się podczas swojej prezentacji maturalnej, odkurzając zebrane tam wnioski zacznę standardowo od powszechnej definicji. Tytuł to wyraz, bądź wyrażenie, które identyfikuje, nazywa dane dzieło sztuki, książkę, komiks, wiersz, piosenkę, obraz, grę, film lub serial. Spełnia rolę identyfikacyjną i porządkującą, w związku z czym powinien być unikatowy; powinien nieść ze sobą dodatkowe informacje w zależności od roli, jaką utwór spełnia np. może przyciągać uwagę odbiorcy, informować o prezentowanej treści lub wprowadzać w jej nastrój. Tak rozumiany tytuł dzieła ma przede wszystkim naturę komercyjną i funkcjonalną. Jakoś dany film lub serial musi się nazywać, a bardziej chwytliwy i rezonujący z świadomością potencjalnego widza jest zwrot Doctor Strange, niż dajmy na to Film Marvela numer 14. Tytuł zwykle podpowiada nam także o czym będzie traktował dany utwór. Jest wprowadzeniem do treści, informacją na temat jej zawartości, cząstkowo zdradza z jakim rodzajem historii będziemy mogli się zapoznać. Przede wszystkim jest jednak wskazówką podarowaną nam przez autora dzieła, abyśmy potrafili możliwie trafnie odebrać jego myśl. To co artysta chce nam przekazać odbieramy podczas interpretacji utworu - interpretacja zaś to proces osobisty, każdy z nas może odczytywać dzieło na swój indywidualny sposób. Tytuł może, choć nie zawsze musi, pomóc zrobić to teoretycznie prawidłowo.
fot. Warner Bros.
Definiując tytuł i wskazując na jego funkcje nie można jednak zapomnieć, że nie są to stricte oficjalne reguły. Tak jak zaznaczono wcześniej, tytuł powinien być unikatowy a co za tym idzie nie musi wpasowywać się w narzucone schematy. Na naszym rodzimym podwórku problematyka tytułów filmowych ma jeszcze jedno ważne oblicze – tłumaczenie oryginału na język polski, z którym wiąże się cały szereg różnych problemów. Zostawmy z boku kwestię samej estetyki, a skupmy się na tym, że w świetle powyższych wniosków tytuł łączy z filmem istotna więź. Zmiana tytułu oznaczać więc może ingerowanie w spójność artystyczną dzieła. Nie jest to problem, kiedy tytuł daje się przetłumaczyć w skali 1:1. W ramach zaproponowanego na wstępie intelektualnego ćwiczenia wystarczy przyjrzeć się pozycjom wyświetlanym obecnie na ekranach kin. Doctor Strange to Doktor Strange, The Girl on the Train to Dziewczyna z pociągu, The Accountant to po prostu Księgowy, a Fantastic Beasts and Where to Find Them to oczywiście Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć. Dylematu nie ma także w przypadku pozostawiania nazw własnych, np. Inferno, tudzież nazwisk, jak np. Snowden. Akurat te tytuły nie rzucają widzowi wyzwania i nie kryją głębszej myśli autora, a jedynie wskazują na bohaterów snutych opowieści. Schody zaczynają się wraz z koniecznością adaptowania tytułu na nasz ojczysty język. Z przeróżnych lingwistycznych, bądź kulturowych przyczyn tłumaczenie bywa czasem kłopotliwe lub wprost niemożliwe. Niekiedy bywa jednak wyrazem wyłącznie intencji polskiego dystrybutora i do tego worka wrzucić można np. Bridget Jones's Baby, które u nas nad Wisłą znane jest jako Bridget Jones 3. Widać uznano, że tytuł ten sprzeda się lepiej, co z perspektywy finansowej i dbania o biznesowe interesy jest poniekąd zrozumiałe. W przypadku romantycznej komedii i pokrewnych filmów popcornowych, artystyczny przekaz trudno jest wypaczyć, ale motywacje te mogą szybko zaprowadzić do frapującego bezsensu, jakim było np. uparte tłumaczenie kolejnych części Die Hard, jako Szklanych Pułapek. A to jest już niepożądana forma odbierania im części tożsamości.
źródło: materiały prasowe
Czasami adaptację tytułu udaje się dokonać zgrabnie. Spielbergowskie The BFG przekształcono w BFG: Bardzo Fajny Gigant, co pozwoliło zachować rdzeń oryginału i sprytnie obudować go polskim wyjaśnieniem. Patrząc na aktualną kinową ramówkę znajdziemy jednak również przypadki bardziej podejrzanego, choć niekiedy udanego majstrowania przy nazwach filmów. W tym miejscu uczciwie ostrzegam, że możecie natknąć się na SPOILERY, jeśli więc nie oglądaliście pozycji, o których zaraz będzie mowa, to radzę przeskoczyć poświęcone im akapity. Najnowsze dzieło Mela Gibsona zatytułowane jest pierwotnie Hacksaw Ridge, tymczasem polski tytuł brzmi Przełęcz ocalonych. Obydwie nazwy odnoszą się co prawda do tego samego miejsca akcji filmu, ale przedstawiają je w odmienny sposób. „Hacksaw Ridge” to kryptonim jaki amerykańscy żołnierze nadali przełęczy, aby podkreślić trud z jakim przychodziło im jej zdobycie. Słowo „hacksaw” w bezpośrednim tłumaczeniu oznacza „piłę do metalu”, która obrazowo sugerować miała krwawą tragedię związaną z porażką i polegnięciem kolejnych nacierających zastępów. Rodzimy dystrybutor odwrócił wektor wydźwięku i wskazał na pozytywną symbolikę – to na tym polu walki bohater filmu heroicznie uratował bowiem 75 towarzyszy broni. To ciekawy zabieg, bo z perspektywy czasu to jest właśnie kluczowe znaczenie, a tytuł Przełęcz ocalonych paradoksalnie lepiej oddaje treść filmu. Zaryzykować można więc stwierdzenie, że ingerencja polskiego dystrybutora wypadła z korzyścią dla odbioru, choć dokonana zapewne została głównie z uwagi na trudny w wymowie i zapisie oryginalny tytuł. Dla równowagi negatywny przykład stanowi metamorfoza tytułu nowego filmu Denisa Villeneuve. Arrival został u nas zmieniony w Nowy początek, ale idea takiej konstrukcji jest niestety wątpliwa. Jeśli obejrzeliście wspomnianą pozycję to wiecie o kluczowym twiście fabularnym, który wyjawia, że główna bohaterka postrzega czas w formie nielinearnej. Dosłownie stwierdza ona, że nie rozróżnia już początku, środka i końca. Przybycie i odlot obcych stanowi dla niej jeden punkt, podobnie jak życie, którego doświadcza i doświadczyła w ciągu kolejnych lat. „Nowy początek” można by metaforycznie odczytywać jako nowy rozdział w historii ziemskiej cywilizacji, ale taki kontekst stanowi jedynie poboczne przesłanie filmu – kręgosłupem jest tu bowiem psychologiczny dramat jednostki.
źródło: Paramount Pictures
Powyższa sytuacja prowadzi do wniosku, że generalnie nie powinno się tłumaczyć/adaptować tytułów, a jeśli już to należy zrobić to w możliwie bezpośredni i nieinwazyjny sposób. Działania takie mają jednak przede wszystkim komercyjny charakter i ten także należy zrozumieć. Produkt musi się sprzedać, więc należy opakować go w sposób przystępny dla docelowego rynku. Jedna z teorii lingwistycznych przedstawionych w wyżej przywołanym filmie mówi z kolei, że sposób myślenia człowieka uwarunkowany jest językiem jakim się posługuje. My mówimy i myślimy po polsku, więc z takiej perspektywy odbieramy też popkulturę i jest to coś, co powinniśmy oczywiście świadomie kultywować. Osobiście jestem przeciwnikiem wszelkich ingerencji i w zdecydowanej większości przypadków korzystam z oryginalnych nazw, ale poczucie dziennikarskiego obowiązku wymusza też kompromis. Dotychczasowe kinowe doświadczenia pokazują, że ten najczęściej udaje się jednak osiągnąć. Wystarczy myśleć. Konkludując, tytuł jest więc artystyczną składową dzieła - integralną częścią, która nadaje mu imię i pozwala je identyfikować, wyróżniać. Jego merytorycznym znaczeniem jest przede wszystkim funkcja drogowskazu dla odczytania dzieła. Może na przykład wskazywać jaka płaszczyzna interpretacji będzie najważniejsza, metaforyczna lub dosłowna. Może określać charakter utworu, albo narzucać nam kto jest bohaterem, kierując uwagę na indywidualność jednostki, wyselekcjonowaną grupę ludzi lub problem zbiorowości. W ten ostatni kontekst wpasowuje się hipotetyczny i żartobliwy przykład Gladiatora. Co stałoby się gdybyśmy odczytywali go przez pryzmat Spoconych samców? Komercyjnie straciłby zapewne na popularności, a choć walory artystyczne pozostałyby generalnie te same, to inny byłby wydźwięk. Ten umniejszałby bowiem postawę i dokonania protagonisty, a sardonicznie kierowałby uwagę na bezsens walk i niesprawiedliwość sytuacji w jakiej ten się znalazł. Nie ma więc jednego, ściśle określonego zestawu funkcji jakie spełnia tytuł, a dla odczytania utworu, każda wskazana propozycja może mieć unikalne, niepowtarzalne znaczenie, które podda się osobnej interpretacji. Samo jednak nadanie imienia, to - choćby z filozoficznego punktu widzenia - kluczowy, wieńczący akt procesu twórczego. Dlatego jeśli mama i tata dali ci imię Maximus, to tak właśnie powinniśmy na ciebie wołać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj