Pamiętam, choć wydaje mi się to zamierzchłą przeszłością, kiedy Metallica była największym zespołem na świecie. Ba, dla niektórych nadal jest, czego dowodzi fakt, że krakowski koncert wyprzedał się w trymiga.
A ceny, podkreślmy, niskie nie były. Lecz kto jak kto, ale James i koledzy mogą dyktować warunki i jakby chcieli, aby przed koncertem obligatoryjnie wszyscy fani stali na rękach pod stadionem, to jak nic by stali, z uśmiechami na ustach. Parafrazując cytat bliski sercu każdego Polaka – czasy się zmieniają, a Metallica nadal na listach. Nie pogrzebały ich ani osiedlowe żałoby po ściętych włosach, ani kwas z Napsterem, ani problemy z butelką, ani koszmarne wykonanie kawałka Celtic Frost kilka koncertów temu. Nie ma nawet co strzępić klawiatury na komunały, że to zespół-symbol, legenda muzyki rockowej, bo to wszystko niepodważalne – poznałem w życiu nie jedną, a kilka osób święcie przekonanych, że metal swoją nazwę wziął od Metalliki, nie odwrotnie – i można sobie nawijać, że chłopaki skończyły się na And Justice For All (ha!), lecz jak tylko wypuszczą nowy kawałek, to i tak każdy od razu przesłuchuje z wypiekami na policzkach, choćby tylko po to, aby nie bez satysfakcji utwierdzić się w przekonaniu, że to już nie to. A może mówię jedynie za siebie, gościa, który na wyciecze szkolnej, gdy wszyscy kupowali ciupagi, nabył od handlarza chłamem naszywki Mety (oczywiście z grafikami zupełnie niezwiązanymi z oficjalnymi artworkami) oraz metalową zawieszkę z koślawym logiem zespołu i wykręconym diabelskim ryjem. Nie sądzę jednak, powołując się po raz kolejny na ogromne zainteresowanie sobotnim występem. Nic zresztą dziwnego, bo Metallica na żywo dostarcza zawsze, o czym sam przekonałem się parokrotnie, zespół ten jest jak, nie przymierzając, porządna firma wypuszczająca produkt niezmiennie wysokiej jakości albo studio filmowe produkujące blockbuster za blockbusterem.
Ale i Meta nie jest wszechmogąca. Kina zawojować nie zdołali. Z pięć lat temu panowie sparzyli się dotkliwie, kręcąc Metallica Through the Never, dziwaczny twór łączący nagranie koncertowe ze szczątkową fabułą, który miał być efektownym mariażem głośnej muzyki i technologii IMAX. I chyba nadal bolą wydane miliony, bo przy budżecie (łącznie z nakładami na marketing) wynoszącym ponoć coś koło trzydziestu baniek, zarobiono jedną dziesiątą tego. James Hetfield, lider kapeli, nie raz analizował powody tej klęski, lecz te są dość oczywiste. Przede wszystkim Metallica poczuła się zbyt pewnie, kompletnie zawalając kampanię reklamową, ufając, że sama nazwa zespołu przyciągnie tłumy. Okazało się jednak, że choć ludzie chcą oglądać ich na żywo, to na ekranie już niekoniecznie, nie było też szans, aby do kin ściągnął kogokolwiek stosunkowo jeszcze wtedy nieznany, choć mający już parę ciekawych rzeczy na koncie Dane DeHaan. Przed wejściem filmu na ekrany chyba mało kto, łącznie ze mną, miał pojęcie, co to w ogóle jest, jakiś dziwaczny eksperyment, pełnometrażowy teledysk, czy, po prostu, występ poprzecinany kilkuminutowymi scenkami aktorskimi? Through the Never zostało szybko wypchnięte przez Grawitację i straciło atut, którym miała być nowatorska technologia IMAX, z powodzeniem wykorzystana kilka lat wcześniej przez Rolling Stones. Choć aspiracje Mety nie były żadną tajemnicą (elementy narracyjne, choć szczątkowe, wykorzystane zostały chociażby przy realizacji koncertowego nagrania Cunning Stunts), raczej nie ma się co spodziewać, że podobną próba zostanie jeszcze kiedyś przez zespół podjęta. Ale przy okazji nowej płyty wypuścili teledyski do każdego (!) utworu, co udowadnia, że pokręcić lubią. Zresztą już do specjalnego wydania albumu St. Anger dołączona była płytka z nagraniem wideo ze studia. To wtedy też zarejestrowano dokument Metallica: Some Kind of Monster, który, jeśli wierzyć słowom kapeli, miał wartość niemalże terapeutyczną i utrzymał znajdującą się wówczas na rozstajach osobistych i artystycznych Metallicę przy życiu.
Panowie z Mety rzadko jednak miewali naprawdę ostentacyjne parcie na szkło i nie pojawiali się osobiście na ekranach z jakąś zadziwiającą częstotliwością. Mignęli w Billions, zagrali w reklamie ESPN, perkusista Lars Ulrich przemknął jeszcze tu i ówdzie, także u boku Roberta Duvalla w filmie o Erneście Hemingwayu (wziął też udział w celebryckiej edycji amerykańskich Milionerów), za to chętnie podkładali głosy. Można było ich usłyszeć w Simpsonach, Amerykańskim tacie i, oczywiście, Metalocalypse, serialu animowanym o metalach. Nie mówiąc już o soundtrackach. Bo kto oglądał uważnie, ten zapamiętał charakterystyczne momenty chociażby z Big Short, gdzie Christian Bale relaksuje się przy ciężkich dźwiękach (Eye of the Beholder), odtworzoną w zwolnionym tempie sekwencję otwierającą Zombieland (For Whom The Bell Tolls) albo The Four Horsemen nawalające u Angela w ostatnich X-Men. I, oczywiście, jest jeszcze świeżutkie Hardwired u Małgorzaty Szumowskiej w Twarzy, które, jak mówił mi Mateusz Kościukiewicz, udało się pozyskać od zespołu za stosunkową niewielką kwotę, bo Metallicę film zainteresował. No i niebawem James Hetfield ma zaliczyć swój aktorski debiut w Extremely Wicked, Shocking Evil and Vile, filmie o seryjnym mordercy Tedzie Bundym (w tej roli Zac Efron), gdzie zagrać ma gliniarza Boba Haywarda, który aresztował psychola. Zresztą film reżyseruje Joe Berlinger, jego stary znajomy, który podpisał się pod Some Kind of Monster, czyli wszystko zostaje w rodzinie.
Przyjęło się, że na obecnej trasie Metallica gra jakiś znany miejscowy utwór i nie ustają dyskusje, co powinno wybrzmieć u nas. Jako że nie będzie mnie na koncercie, powinienem pewnie życzyć Sławomira, ale potem i tak odpalę YouTube'a, aby się przekonać, co się wydarzyło, dlatego ucieszyłyby mnie jakikolwiek numer Kata, bo to przecież z tym polskim bandem panowie zagrali u nas po raz pierwszy. Lecz z drugiej strony Roman Kostrzewski opowiadał, że Hetfield dziwił się za kulisami, czemu nasi tak szybko naparzają. Czyżby Meta bała się zadyszki?
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.