Żeby zrozumieć fenomen futbolu amerykańskiego, trzeba po prostu tam mieszkać. W Stanach Zjednoczonych są cztery sporty narodowe, w zależności od stanu ułożone w różnej kolejności i jednym z nich jest właśnie uciekanie z jajowatą piłką przed potężnie zbudowanymi facetami. Coroczny finał rozgrywek oglądany jest przez ponad 100 milionów (!) Amerykanów, zabijając kompletnie zyski z innych programów emitowanych w trakcie meczu na innych stacjach. Konkurencji nie znoszą nawet najlepsze seriale czy reality show, kanał, który w danym roku emituje Super Bowl (zmienia się każdego roku zgodnie z amerykańskimi przepisami zapobiegających monopolowi) wykorzystuje to wydarzenie, by wypromować swoje produkcje. Do historii przeszły specjalne odcinki seriali, występy artystyczne w przerwie i reklamy kręcone wyłącznie na tę okazję. Finał rozgrywek nawet w dobie upadku tradycyjnej telewizji przyciąga przed ekrany rekordową widownię. Oczywiście wystarczy poznać (i zrozumieć!) zasady, by oglądanie NFL sprawiało nam przyjemność, jednak od tej przyjemności droga daleka do fascynacji. Dlatego Super Bowl nigdy nie będzie dla Polaka tym samym, czym dla Amerykanina. Mało odkrywcze, ale bardzo prawdziwe.
Odpowiedź na pytanie: "Dlaczego każdy futbolista amerykański marzy o występie w finale Super Bowl?" jest prosta – wyżej zagrać się już po prostu nie da. Sytuacja nieco się komplikuje, kiedy z powyższego pytania wykreślimy trzy wyrazy, w ich miejsce wstawiając trzy inne. Po zabiegu kosmetycznym wygląda to mniej więcej tak: "Dlaczego prawie każdy artysta marzy o występie podczas finału Super Bowl?". I tu, jak na pierwszym lepszym egzaminie, o dobrą odpowiedź nieco trudniej. Posłużę się zatem wypowiedzią Davida Bakuly, badacza przemysłu rozrywkowego: "Nieważne, czy twój koncert zostanie oceniony jako wspaniałe artystyczne widowisko. (…) Piosenki, które ludzie usłyszą podczas half-time show mają wielką szansę podskoczyć na listach sprzedaży". Słowa Bakuly potwierdzają statystki, że wspomnę tylko utwór "Who Are You" zespołu The Who, którego cyfrowa sprzedaż w tygodniu po koncercie podczas Super Bowl wzrosła prawie sześciokrotnie.
[image-browser playlist="595156" suggest=""]
By nie ograniczać się tylko do smutnej konkluzji, że wszystko rozchodzi się o pieniądze, warto wspomnieć, co o występie w przerwie Super Bowl mówią gwiazdy. Madonna stwierdziła, że taki koncert to marzenie wszystkich dziewczyn ze środkowo-zachodniej części USA. Jak widać, również tych z włoskimi korzeniami. Fergie powiedziała wprost, że tak wielkie wydarzenie zdarza się tylko raz w życiu. Natomiast Beyonce - tegoroczna gwiazda half-time show, która jedno show w 2013 roku ma już za sobą (hymn na ceremonii zaprzysiężenia Baracka Obamy), podczas konferencji prasowej zapowiadającej Super Bowl opowiedziała zebranym, że właściwie cała jej 16-letnia kariera była przygotowaniem do tego występu. Znów chyba mało odkrywczo, ale tym razem już z winy autorów cytowanych wypowiedzi.
Zainteresowanie występami w przerwie meczu jest efektem ewolucji half-time show, które, gdyby uchowało się w pierwotnej postaci, raczej nie budziłoby więcej emocji, niż przecięty odcinek M jak miłość. W 1967 roku podczas pierwszego w historii Super Bowl, widzowie skazani byli na uniwersyteckie orkiestry. Było widowiskowo, ale osobiście preferuję bujać się do "Single Ladies" niż maszerować w rytm werbli. Pierwsze gwiazdy, które pojawiły się w przerwie finału rozgrywek Super Bowl (a był to rok 1972) to Carol Channing (choć ona wystąpiła już w 1970r.) i Ella Fitzgerald. O ile ta pierwsza to "tylko" Złotym Globem piosenkarka i aktorka, to ta druga to prawdziwa "Pierwsza Dama Piosenki". I choć później przez half-time show przewijały się takie sławy jak Up The People czy Chubby Checker, prawdziwie wielkie nazwiska pojawiają się od dopiero od roku 1992, kiedy to wystąpiła Gloria Estefan. Później w jej ślady poszli m.in. Michael Jackson, Sting, U2, Paul McCartney czy, last but not least, Britney Spears. Ciekawostką jest (choć w sumie dość naciąganą, bo wszędzie o tym piszą), że artyści nie biorą pieniędzy za swoje występy. Możliwość dania takiego koncertu jest bezcenna. Dosłownie i w przenośni.
[image-browser playlist="595157" suggest=""]
Jednak fenomen half-time show nie jest związany tylko z ową bezcennością, ale również z faktem, że to dla muzyka bodaj jedyna okazja, żeby jego występ zobaczyło (i oczywiście usłyszało) tak wiele osób. Sami artyści, swoimi popisami, zwłaszcza tymi niewokalnymi, sprawiają, że wokół magicznych dwunastu minut (bo tyle trwają koncerty w przerwie finału) narasta wręcz otoczka kultu.
Dużo ciekawsze, niż badanie szczegółowej historii i mówiące dużo więcej niż tysiąc słów, jest przyjrzenie się poszczególnym występom. Oto miniranking występów, które warto zobaczyć. Nie tych najlepszych, nie te najgorszych. Tych, o których warto wspomnieć. Z różnych względów.
1. AEROSMITH, BRITNEY SPEARS, BEN STILLER, CHRIS ROCK, ADAM SANDLER, MARY J. BLIGE, 'N SYNC, NELLY (2001)
Impreza pod szyldem MTV i pod hasłem: The Kings of Rock and Pop. Taka mieszanka, że głowa boli. Ale raz na jakiś czas może poboleć.
2. U2 (2002)
Bono oczywiście nie byłby Bono, gdyby jego występ podczas Super Bowl nie kręcił się wokół „sprawy”. Wyjątkowo w tym wypadku jego pokojowe pobudki nie były naciągane - koncert odbył się kilka miesięcy po zamachu na World Trade Center. Irlandczycy uczcili pamięć ofiar nowojorskiej tragedii, gdy podczas utworu „When The Streets Have No Name” na ekranach wyświetlono nazwiska ludzi, którzy zginęli 11 września. Na koniec Bono zaprezentował wewnętrzną część swojej kurtki. Co się tam znalazło? Odpowiedź poniżej.
3. JANET JACKSON ORAZ JUSTIN TIMBERLAKE I INNI (2004)
Koncert jak koncert, ale pamiętany jest ze względu na niespodziewany walor striptizu.
4. PAUL MCCARTNEY (2005)
Koncert niby nie wyróżniający się. Nie wyróżniający się w tym sensie, że nie zobaczyliśmy żadnej intymnej części ciała Anglika, ani nie usłyszeliśmy obraźliwych haseł pod adresem prezydenta Stanów Zjednoczonych. Po prostu solidna dawka starych, dobrych, rockowych szlagierów. Jednak występ McCartneya był ważny o tyle, że nastąpił rok po tym, kiedy Justin Timberlake majstrował przy biuście Janet Jackson. Po tamtym incydencie organizatorzy potrzebowali kogoś bezpieczniejszego. I trafili w dziesiątkę!
5. PRINCE (2007)
Były Beatles i aktualni Stonesi na tyle uspokoili organizatorów, że ci znów postawili na kogoś, kto seksem może nie ocieka, ale z pewnością nim epatuje. Wielki szacunek za odwagę, bo dzięki niej obejrzeliśmy prawdopodobnie najlepszy half-time w historii. Zostawmy już w spokoju gitarę, kojarzącą się dość dwuznacznie. Artysta, na scenie w kształcie tego swojego śmiesznego znaku, był nie jak Prince, lecz jak King. To zaledwie 160 cm człowieka, natomiast muzycznie – więcej niż ktokolwiek inny.
6. MADONNA (2012)
Zdaniem czytelników Rolling Stone, właśnie to half-time show było najlepsze. Na pewno było rekordowe pod względem oglądalności – 114 mln widzów. Oprócz tego, że show było bardzo dobre od strony muzycznej i wizualnej, to w dodatku można było usłyszeć najnowszy singiel Madonny (choć to akurat chyba wątpliwa przyjemność) oraz zobaczyć środkowy palec M.I.A, która wraz z Nicki Minaj, LMFAO oraz Cee Lo Greenem towarzyszyła na scenie Królowej Popu.
7. BEYONCE (2013)
Artystka od kilku dni trenuje w Nowym Orleanie. Instagram nie mówi dużo o jej formie (od tego są teasery), za to o humorze jak najbardziej – Beyonce bynajmniej czuje się nieźle. Niezrażona kontrowersjami wokół odśpiewanego z playbacku hymnu narodowego, zapowiedziała, że podczas Super Bowl wystąpi na żywo. W ostatnim czasie dużo mówiło się, że wokalistka rozpocznie koncert sama, a następnie dołączą do niej koleżanki z Destiny's Child, ale Michelle Williams niedawno zdementowała te informacje mówiąc, że równolegle do finału Super Bowl odbędzie się musical, na który koniecznie chce iść. Czy ostatecznie pójdzie do teatru czy na scenę, dowiemy się zapewne podczas half-time show.
To zaledwie kilka wybranych występów, nie wszyscy będą zadowoleni. Podobnie zresztą jak po występie Beyonce.