Podczas ostatniego weekendu wspominaliśmy sobie pierwszy film Christophera Nolana, a teraz przy okazji premiery Oppenheimera, zerkniemy z perspektywy czasu na poprzedzający ten tytuł film zatytułowany Tenet.
Christopher Nolan jako wielki miłośnik kina chciał w trudnym pandemicznym momencie dać fanom X muzy trochę oddechu, więc wypuścił film Tenet. Był to sierpień 2020 roku, a więc raptem kilka miesięcy po rozpoczęciu sanitarnego chaosu i wdrażania mniej lub bardziej udanych pomysłów na zatrzymanie rosnącego w siłę wirusa. Kina niemrawo otwierały się wówczas przy wielu ograniczeniach. I temu wszystkiemu towarzyszyła premiera nowego widowiska mistrza reżyserii, który po Dunkierce postanowił wrócić do klimatów sensacyjnych z charakterystycznymi dla siebie niespodziankami fabularnymi.
W normalnej, przedpandemicznej rzeczywistości na pewno wielu fanów popkultury mocno ekscytowałoby się perspektywą zobaczenia nowego widowiska Nolana. Zwiastuny zapowiadały nam rzecz napompowaną do granic możliwości. Pamiętam do dziś, że gdy wybierałem się na Tenet, czułem ekscytację nie tyle z perspektywy obcowania z filmem Nolana, co po prostu z możliwości zawitania do sali IMAX, za którą bardzo się stęskniłem. Nie miałem wielkich wymagań, chciałem tylko doświadczyć swoistego mózgotrzepa z widowiskowymi scenami akcji, o których będę rozmyślał jeszcze długo po wyjściu z kina. I to wszystko dostałem, ale ostatecznie odczułem duży niedosyt. Nie byłem do końca zadowolony z tego, co zobaczyłem. I nie tylko dlatego, że nie potrafiłem połapać się w złożonej z porozrzucanych puzzli fabularnej układance, ale przez to, że jednak filmy Nolana mają problemy z postaciami, a ja – jak i wielu innych widzów – pragnąłem zobaczyć na ekranie ludzi z krwi i kości.
Nolan nie mógł oczywiście przewidzieć, że Tenet wypuszczony zostanie w pandemicznej rzeczywistości i ucierpią na tym finanse widowiska. Pisząc postać Protagonisty (John David Washington), nie musiał więc przejmować się czynnikami zewnętrznymi. Główny bohater dużo strzela, biega, wdaje się w pościgi samochodowe i mówi okrutnie dużo ekspozycyjnych wersów, co sprawia, że lepiej na ekranie obcuje się z postacią Neila granego przez Roberta Pattinsona lub Kat, w którą wcieliła się Elizabeth Debicki. Zabawne i charyzmatyczne postacie bawiące się słowem to zjawisko występujące w przyrodzie niezwykle rzadko – niestety, mocno mi to doskwierało w kinowej sali. Od czego są jednak platformy VOD i możliwość powtórnego seansu filmu już na własnych warunkach?
Inna perspektywa pozwoliła mi zdecydowanie mocniej docenić to dzieło. Nawet nie jego stronę fabularną, a bardziej realizacyjną. Doskonale śledziło się sceny akcji ograniczające do minimum blue screeny i efekty CGI. Przypomniałem sobie, że Nolan wjechał (zakładam, że nie był w środku, chociaż wcale bym się nie zdziwił) w hangar prawdziwym samolotem, a nie komputerową makietą. Jak zawsze wysoki (może najwyższy!) poziom realizacji w scenach akcji imponował wtedy i imponuje też dziś. Ten aspekt na pewno w trakcie lockdownu zaspokajał głód spragnionych emocji widzów. Był na pewno tym, czego wielu potrzebowało, czyli rozmachem krzyczącym do nas głośno o magii kina. To zawsze mocna strona filmów Nolana i przy powtórkowym seansie mogłem bez tego całego ciśnienia jeszcze mocniej docenić pracę wykonaną przez operatora (Hoyte van Hoytema). Muzycznie widowisko też prezentuje najwyższy poziom i zachwyca pracą Ludwiga Göranssona. Akurat ten aspekt doceniłem już na sali, dzięki głośnikom IMAX. Po czasie mogłem przypomnieć sobie, jak świetne to było.
Przypomniałem sobie, że Nolan wjechał (zakładam, że nie był w środku, chociaż wcale bym się nie zdziwił) w hangar prawdziwym samolotem, a nie komputerową makietą.
Otwartą sprawą pozostaje fabuła. Jak wspomniałem, brakowało mi w 2020 roku protagonisty będącego kimś więcej niż tylko Protagonistą. Teraz jednak zdecydowanie mocniej potrafię takie podejście docenić. Uważam, że ta postać świetnie współgra z kolejnymi próbami pokazywania rzeczy niemożliwych. Do tego w trakcie seansu postać reżysera wręcz przebija się przez ekran, gdy oglądamy kolejne sztuczki wykręcające nasz mózg na drugą stronę. I dlatego zdaje to swój egzamin. W Tenecie obserwujemy zjawisko nazywane odwróconą entropią, a całość podbudowana jest "paradoksem dziadka", czyli dobrze znanym w popkulturze motywem, pytającym filozoficznie, czy po zabiciu swojego dziadka, w ogóle się narodzimy. Nolan jednak idzie o krok dalej względem swoich wcześniejszych dzieł (Incepcja i Interstellar), pokazuje bowiem wykombinowany przez siebie koncept na różne strony. Kule wracają do lufy pistoletu, a ciosy trafiają w szczękę, zanim napastnik w ogóle wykona ruch. Mamy też poruszających się w normalnym tempie bohaterów, którzy wrzuceni zostali do "odwróconego" świata.
Pamiętam, że lata temu Incepcja sprawiła mi (dużo młodszemu wówczas odbiorcy) nieco kłopotu, W przypadku Tenet postanowiłem się nie dać i od pierwszych minut z uwagą słuchać słów bohaterów. W 2020 roku poległem bardzo szybko, ponieważ zwyczajnie nie miałem na to ochoty. Uznałem swoją interpretację za właściwą i przy jej pomocy dokończyłem film, natomiast po latach moje podejście było zupełnie inne. Wykorzystywałem narzędzie pauzy, a wszystko z perspektywy kanapy stało się nieco łatwiejsze. Nie uważam jednak, że domowy seans był lepszy od tego kinowego. Były po prostu różne od siebie i naszła mnie taka myśl, że to dość ironiczne – Nolan, czyli wielki miłośnik kinowego doświadczenia, niejako zachęcił mnie do tego, żeby bawić się tym filmem w domu i często stosować narzędzie cofania, przyspieszania lub pauzowania akcji. Podobnie zresztą on sam uczynił to do pewnego stopnia w swoim widowisku, komplikując wydarzenia do granic możliwości.
Powtórny seans w nieco innych okolicznościach pozwala jeszcze bardziej docenić ten film, ale na pewno nie zaliczę go do moich ulubionych dzieł Nolana. Nie powiem, że to widowisko przekombinowane, ale brakuje mi w nim emocji od postaci – w końcu romantyczne wątki są tu przedstawione infantylnie. Nolan już od Incepcji miał duży problem z ich prezentowaniem. Jeśli już wpadł na pomysł postaci będącej po prostu Protagonistą, mógł się go trzymać do końca. Jestem jednak bardzo ciekawy, jak wypadnie debiutujący w kinie Oppenheimer, historia prawdziwego człowieka, który na ekranie nie będzie pozbawiony charakteru.