Świat The Walking Dead wciąż się rozrasta. Kto by pomyślał, że z prostej survivalowej historii narodzi się tak rozbudowane uniwersum. Zanim jednak pojawiły się plany kolejnych filmów i seriali, dostaliśmy produkcję Fear the Walking Dead, która cierpiała i wciąż cierpi na wiele bolączek. Zastanówmy się, jak to właściwie jest z tymi żywymi trupami.
Ach, ileśmy powyrywali włosów z głowy podczas seansów The Walking Dead. Ile złorzeczeń poleciało w kierunku telewizora, iloma inwektywami obrzuciliśmy showrunnerów tej serialowej produkcji. 9 sezonów serialu przyprawiło niejednego o palpitację serca. Twórcy zafundowali nam prawdziwy rollercoaster – od momentów wywołujących ekscytację i nagły skok adrenaliny, po chwile, gdy wpadaliśmy w depresję i traciliśmy wszelką wiarę w telewizyjną popkulturę. Czemu właśnie ten serial wywoływał tak wielkie emocje? Przecież we współczesnej telewizji są dziesiątki formatów zmagających się z podobnymi bolączkami. Odpowiedź jest prosta – mamy tu do czynienia z marką, która stała się kultowa na długo przed emisją pierwszego odcinka. Po drugie, premierowe sezony trzymały naprawdę wysoki, równy poziom, a tematyka survivalowa trafiła na żyzny grunt – moda na zombie sprzyjała eksploatowaniu tematu na wszelkie możliwe sposoby.
Jak długo można opowiadać historię o ludziach próbujących przeżyć w świecie po apokalipsie zombie? Okazuje się, że nieskończenie długo. Widzowie pokochali historie o grupce nieznajomych, którzy muszą stworzyć rodzinę, a następnie społeczność w świecie pełnym potwornych zagrożeń. Jest w tym zarówno dekadencja, jak i romantyzm. Nieuchronność końca i nadzieja, która nigdy nie umiera, tworzą zgrabny tandem, niezależnie, czy są domeną pozytywistycznej literatury, czy popkulturowej bajki. Telewizyjni producenci zauważyli tę prawidłowość i ze znamiennym dla siebie urokiem postanowili wydoić markę do ostatniej kropelki. Tak narodził się dziwaczny twór pod tytułem Fear the Walking Dead.
Pamiętacie pierwsze kroki tego tytułu? Były co najmniej intrygujące. W odróżnieniu od matczynego serialu tutaj mieliśmy okazję bardzo dokładnie przyjrzeć się samym początkom epidemii. Stanowiło to pierwszy poważny kontrast z The Walking Dead i prognostyk czegoś nowego. Co prawda postacie głównych bohaterów były jakieś takie miałkie, bezbarwne i mało ciekawe, ale większość z nas przymknęła na to oko, licząc, że rozwiną się i przemienią w głębokich i podbudowanych psychologicznie protagonistów. Teraz już wiemy, że były to marzenia ściętej głowy, ale wróćmy do prologu, który prezentował nam świat na przedsionku apokalipsy. Z perspektywy kilku rodzin śledziliśmy to, co ma nadejść i przez kilka długich odcinków obserwowaliśmy beztroską rzeczywistość, która zaraz przestanie istnieć. Do momentu przełomu było to całkiem ciekawe. Niestety, później wszystko się posypało.
W najgorszych momentach The Walking Dead rwaliśmy włosy z głowy. Gdy Fear the Walking Dead zaliczał największe doły, kwitowaliśmy jedynie uśmiechem zażenowania fabularne pomysły twórców. Bohaterowie tego drugiego serialu dostali nawet w naszym kraju „zaszczytne” miano "Januszów survivalu". W tym miejscu warto się zastanowić nad kilkoma rzeczami. Z jakich powodów powstał drugi serial w świecie The Walking Dead? Czy miał on być identyczną produkcją? A może twórcy chcieli postawić na motywy odróżniające go od przygód Ricka i pozostałych? Jak wyszło finalnie? Wiemy, że średnio na jeża. Gdzie w takim razie twórcy popełnili największe błędy? Co porażka Fear the Walking Dead oznacza dla pierwowzoru i budowanego skrupulatnie uniwersum? Jak widać, pytań jest wiele. Spróbujmy rzucić nieco światła na najważniejsze niewiadome.
Serial FTWD nie powstał ze względu na zbyt duże pokłady kreatywności twórców, scenariusze, których grzechem byłoby nie wykorzystać, czy ideę rozwijania świata stworzonego przez Roberta Kirkmana. Produkcja powstała z tego samego powodu, z jakiego tworzone jest 90% filmowych i telewizyjnych formatów. Chodzi oczywiście o pieniądze i chyba nikt nie ma za złe oficjelom, że takie były motywatory ich działania. Jeśli chcemy jednak, żeby stworzona marka żyła długo i szczęśliwie, musimy jej zapewnić poziom artystyczny, który zaskarbi sympatię widzów, co z kolei pozwoli na pociągnięcie historii przez kolejne sezony.
W przypadku FTWD niestety nie wszystko poszło jak należy. Co prawda format wciąż się rozwija i nic nie słychać o rychłym anulowaniu, ale jedzie on bardziej na popularności świata stworzonego przez Kirkmana i TWD, niż na swojej własnej renomie. Na czym polega słabość tej produkcji? Przyczyn jest wiele, ale głównego powodu należy upatrywać oczywiście w scenariuszu. Reżysersko to nie jest zła robota, jednak pewne rozwiązania fabularne są w stanie wprowadzić w konsternację nawet największego psychofana uniwersum. Kto choć raz nie złapał się za głowę, obserwując niedorzeczne i nielogiczne poczynania bohaterów FTWD? Z drugiej strony słaba opowieść jest domeną gatunku survivalowego. W odcinkowych produkcjach zdarza się to nawet najlepszym – chyba wszyscy pamiętają mizerny 8. sezon TWD. Wbrew pozorom historie o zombie apokalipsie nie są najłatwiejsze do rozpisania, jeśli chodzi o odcinkowe formy. Jak się okazuje, niektórym ciężko jest odnaleźć się twórczo w rzeczywistości, gdzie absurdalne okoliczności trzeba potraktować ostrzem powagi.
Fear the Walking Dead miał jeszcze jedną wadę, która w The Walking Dead stanowiła zaletę. Postacie w serialu były tragicznie napisane i rozwijane. Można powiedzieć, że produkcja zaliczyła falstart pod tym względem. Na szczęście twórcy zareagowali tutaj odpowiednio. Bardzo szybko zauważyli swój błąd i powoli, ale sukcesywnie zaczęli zabijać głównych bohaterów. Na tym etapie opowieści nie ma już prawie nikogo z pierwszych odcinków i bardzo dobrze. Zauważmy, że w serialu zrobiło się dużo ciekawiej, gdy na pierwszy plan wkroczyli John Dorie i Morgan. Ten pierwszy jest skonstruowany w taki sposób, że chyba tylko skończony defetysta nie mógłby go polubić. Twórcy zaaplikowali mu wszystkie przymioty klasycznego protagonisty i obdarzyli go charakterem – czymś, co do tej pory było obce postaciom z tego serialu. Morgan natomiast to bohater bardzo dobrze znany i wprowadzający do serialu ducha TWD. Już w poprzednim serialu należał do najbardziej lubianych protagonistów, nic więc dziwnego, że i tutaj zrobił karierę.
The Walking Dead po tym względem nigdy nie miało problemów. Owszem, część postaci mogła irytować, ale mało kto był bezbarwny i nieciekawy. To właśnie silne charaktery pociągnęły serial mocno do przodu. Twórcy wiedzieli, jak rozwijać poszczególne postaci. Dzięki temu z zaciekawieniem śledziliśmy ich dalsze losy. Co najważniejsze, nie byli oni nam obojętni. Gdy kolejni bohaterowie odchodzili z ziemskiego padołu, naprawdę czuliśmy emocje. Kto z Was uronił łzę, gdy z FTWD pożegnali się Madison, Travis, Nick czy Chris? Na szczęście pod tym względem druga produkcja o zombie zmieniła się na lepsze. W ślad za Johnem i Morganem skład protagonistów zasiliły kolejne interesujące osoby. Dostaliśmy również następnego gościa z pierwowzoru, co może sugerować, że tego typu występy będą powtarzać się w najbliższej przyszłości.
Każde powiązanie dwóch istniejących seriali jest zbawienne dla marki. Spójne uniwersa są ostatnimi czasy w modzie, nie mówiąc już o tym, że tego typu rozwiązania napędzają marketing obu tytułów. Pytanie brzmi jednak czy z czasem FTWD nie stanie się jedynie platformą dla takich nawiązań, której wartość będziemy mierzyć od jednego gościnnego cameo do drugiego. Warto w tym momencie zastanowić się czy serial ma rację bytu jako niezależna produkcja odcinkowa? Czy w jego formule jest coś, co wyróżnia go na tle TWD i pozostałych survivalowych dzieł?
Spójrzmy na opowieść z perspektywy obu seriali. Pierwszy z nich jest już fabularnie w bardzo zaawansowanym miejscu. Mamy duże społeczności, które w przyszłości staną się miastami. Nasi bohaterowie są przywódcami swoich grup. Cywilizacja w wielkich bólach się odradza. Zakładając, że opowieść nie skończy się na 10. sezonie, fabuła skupi się na odbudowie i walce o wpływy pomiędzy zbiorowościami nowego świata. Zombie wciąż stanowią wielkie zagrożenie, ale można je traktować na zasadzie klęski naturalnej, którą można opanować, jeśli podejmie się odpowiednie kroki. W FTWD bohaterowie nie mają jeszcze luksusu bezpieczeństwa. Zanim bohaterowie zaczną rywalizować o wpływy, muszą zagwarantować sobie bezpieczny azyl i uporać się z epidemią szwędaczy. Mamy więc pozornie dwie odmienne historie. Jedna opowiada o odrodzeniu cywilizacji, druga wciąż jest na etapie zmagań ze skutkami apokalipsy.
W teorii brzmi to bardzo pięknie - obie produkcje różnią się od siebie i mają własną tożsamość. Wiemy jednak, że w praktyce wygląda to nieco inaczej. FTWD zbyt często goni za swoim wielkim bratem, próbując dotrzymać mu kroku. W połączeniu z wątpliwej jakości pomysłami scenarzystów daje to mizerny efekt, wynikiem czego serial jest, jaki jest. W pierwszych sezonach produkcja stawiała na kontrasty. Mieliśmy nieeksploatowane wcześniej miejsca akcji. Przekrój etniczny postaci również był różnorodny. Mimo że scenariuszowo to wyglądało bardzo mizernie, czuliśmy, że świat TWD jest ogromny i właśnie mamy okazję podejrzeć jak na zombie apokalipsę reagują przedstawiciele różnych kultur w najbardziej egzotycznych zakątkach Ameryki. Teraz to wszystko się zmieniło. Poziom fabularny nieco się poprawił, ale co z tego, jeśli serial zmierza w kierunkach, które przerabialiśmy już wielokrotnie. Czyżby w kolejnych odsłonach Fear the Walking Dead nie czekało nas nic ekscytującego? W takim razie, po co właściwie nam ten serial?
Miłośnicy zombie-masakry z pewnością skorzystaliby na spójnym uniwersum pod batutą The Walking Dead. Ciężko jednak cieszyć się wykreowanym światem, gdy każdy z bytów nie różni się niczym specjalnym od drugiego. Oczywiście nie wyrokujemy takiego losu budowanemu właśnie uniwersum. Może się przecież zdarzyć, że akcja powstających właśnie seriali będzie toczyć się w Europie, a bohaterami nadchodzących filmów będą żołnierze, politycy czy gwiazdy Hollywood. Możliwości jest wiele, a w grę wchodzą również zabawy konwencją. Obserwując jednak poczynania naszych przyjaciół z Fear the Walking Dead trudno być optymistą, co do dalszych losów powstającego uniwersum. Sam John Dorie nie zbawi tego świata. Potrzebny tu jest showrunner z głową na karku. W innym przypadku strach się bać inwazji telewizyjnych truposzów.