Jacek Rokosz od lat przygląda się warstwie technicznej kina polskiego i zagranicznego. W ramach cyklu "Pod lupą" na 16. Festiwalu Filmowym Cropp Kultowe dokonał dokładnej analizy sekwencji początkowej "Dziewczyny z tatuażem" Davida Finchera.

DAWID RYDZEK: Raz są długie, raz krótkie, niekiedy nie ma ich w ogóle. Po co nam czołówki i czy są one potrzebne?

JACEK ROKOSZ: Przede wszystkim pełnią funkcję informacyjną. Po to w ogóle powstały – w nich jest zawarty tytuł oraz lista płac, czyli nazwiska ludzi, którzy robili ten film. Dość szybko jednak zdano sobie sprawę, że to jest również niezły zabieg marketingowy. W Stanach Zjednoczonych zaczęto łączyć czołówki z całym zapleczem promowania produkcji. Jeśli jakaś typografia pojawiała się w czołówce, to często taka sama typografia pojawiała się na plakatach czy innego rodzaju materiałach reklamowych. Taka integracja i spójność na dobre rozpoczęła się za oceanem od lat 60. Jednocześnie wydarzyło się coś zupełnie nieprzewidzianego - czołówka filmowa stała się sztuką filmową samą w sobie. Zdarzały się arcydzieła, które przyćmiewały nawet sukces filmu. Wyspecjalizowały się też specjalne firmy, pojawili się specjaliści, artyści zajmujący się tylko czołówkami. To wszystko po to, aby dobrze sprzedać produkt.

Są ludzie, którzy lubią oglądać czołówki do filmów z Jamesem Bondem i tylko je. Różnie było z fabułami tych produkcji, nie wszystkie trzymały poziom, ale ich sekwencje początkowe zawsze były znakomite. W przypadku Bonda zawsze też mamy piosenkę i to również nie byle jaką. Ostatnio słyszeliśmy Adele (obejrzyj), wcześniej była Madonna (obejrzyj) czy Paul McCartney (obejrzyj). To zawsze są wielkie nazwiska. Duran Duran, którego gwiazda dziś nieco przygasła, gdy nagrywało utwór do filmu z 007, było u szczytu popularności (obejrzyj).

Czołówki z Bonda wiele zaczerpnęły z tego, co wcześniej zdaje się robił Saul Bass.

- Nawet więcej. Gdybyśmy mieli wskazać nazwisko człowieka, który zmienił oblicze czołówki, to byłby bez wątpienia on. Był to bardzo zdolny grafik, który trafił do Hollywood, kiedy czołówki filmowe były na takim poziomie, jak są u nas teraz w Polsce. Wszystko ograniczało się do czarnego tła i białych napisów, ewentualnie białych napisów już na filmie.  Tak wyglądały wszystkie czołówki filmowe przed Saulem Bassem. Mało tego, jej rolę zupełnie ignorowano i puszczano ją przy zamkniętych kurtynach. Kina kiedyś były tak skonstruowane, że ekran odsłaniano dopiero na seans, podobnie jak to się robi do dziś ze sceną w operze i teatrze. I kiedyś wyświetlano czołówki na tych czerwonych kurtynach właśnie, co odbierało całą przyjemność oglądania typografii i animacji. Ona na materiale się deformowała, a zapalone jeszcze światła sprawiały, że w ogóle była słabo widoczna. Dopiero Saul Bass wymógł, żeby zasłony otwierano i pokazywano czołówki tak, jak one powinny być pokazywane - jako integralna część filmu.

Dziś mało chyba jednak się o Saulu Bassie słyszy.

- To cichy bohater. Nigdy sam nic większego nie zrobił, ale zawsze miał szczęście do współpracy z najlepszymi. Zaprojektował świetną animowaną czołówkę do "Spartakusa" Stanleya Kubricka, wielokrotnie też pracował z Alfredem Hitchockiem. Jest autorem genialnych początkowych sekwencji  z jego "Psychozy" i "Zawrotu głowy" (obejrzyj).

Moją ulubioną jest ta z "Północy – północnego zachodu" (obejrzyj).

- Oczywiście, ta też jest warta wspomnienia. Dziś autorem najlepszych czołówek w kinie w moim przekonaniu jest David Fincher i co ciekawe, on w swoim "Azylu" oddaje hołd Bassowi (obejrzyj). W "Północ – północny zachód" napisy są niejako wyświetlane na budynkach Nowego Jorku, stają się jego częścią miasta. Podobnie jest właśnie w filmie Finchera.

Nie wiem, czy Hitchcock zrobił to dla Saula Bassa, ale na "Psychozę" kazał przychodzić punktualnie, inaczej nie było się wpuszczanym na salę kinową. Trzeba było obejrzeć film od pierwszej sekundy, a więc także od czołówki.

- Dużo mitów wyrosło w ogóle wokół "Psychozy", w szczególności też dotyczących samej współpracy Saula Bassa i Alfreda Hitchcocka. To były mocne osobowości, tak samo jak zresztą Bernard Hermann, który skomponował muzykę do tego filmu. Wydaje mi się jednak, że Hitchcockowi chodziło o zachowanie suspensu, jaki sobie zaplanował. Brytyjski reżyser był mistrzem reklamy, a jako że "Psychozę" sam również finansował, dbał o to, żeby ona się jak najlepiej sprzedała. Wymaganie punktualności było tutaj zabiegiem marketingowym. Sama czołówka jest dość prosta, bo niemal taka, jak te sprzed epoki Saula Bassa - białe napisy na czarnym tle. Niemniej połączona z niesamowitą, bardzo odważną i nowoczesną muzyką Bernarda Hermanna robiła ogromne wrażenie. Minimalistyczna animacja poklatkowa polegająca na wjeżdżających białych paskach świetnie do tego prawie atonalnego score’u pasowała i trudno właśnie "Psychozy" nie pamiętać w oderwaniu od tej czołówki. Bo ona, tak jak każda współczesna czołówka, powinna współgrać z filmem i jest nie tylko jego zapowiedzią, ale także metaforą. Te cięcia noża, jakie widzimy w słynnej scenie pod prysznicem, można zestawić z pasami, które tną obraz w czołówce. Choć wątpię, że Hitchcock zrobił to dla Bassa, dobrze się stało, że zapragnął, aby widzowie oglądali ten film od samego początku. Dzięki temu wszyscy mogli zobaczyć niesamowite dzieło Saula Bassa.

Z drugiej strony jest też zupełnie inny zabieg, który zastosował Christopher Nolan w swojej trylogii o Mrocznym rycerzu - zupełna rezygnacja z czołówki.

- Czarodzieje z Hollywood potrafią zawsze widza zaskoczyć i zaintrygować. Tak jest właśnie z filmami Nolana – rzeczywiście nie uświadczymy w nich tradycyjnej czołówki, ale mamy za to piktogram. W każdej części na początku pojawia się znak Batmana, którego metoda przedstawienia w jakiś sposób nawiązuje do tego, co będziemy widzieć w dalszej części filmu (obejrzyj). W "Mrocznym rycerzu" mieliśmy na przykład błękitny płomień otaczający symbol człowieka nietoperza, wskazujący rolę ognia i zapowiadający spalenie się jednej części twarzy Harveya Denta. W "Mroczny rycerz powstaje" nietoperz był zrobiony z lodu, co nawiązywało do finału filmu, który rozgrywa się w zimie. Czołówki jako takiej jednak w tych filmach nie ma, ale to też ma w pewien sposób wcisnąć nas w fotel. Zdarza się też, że napisy początkowe przesuwa się na koniec i tworzy tzw. tyłówkę. Tak zrobił na przykład Zack Snynder w "300", które to wieńczy kapitalna animowana sekwencja nawiązująca do komiksów Franka Millera (obejrzyj). W ten sposób zmusza się widzów, by po skończeniu filmu zostali jeszcze w kinie i obejrzeli listę płac. Można też umieścić po napisach jakąś ukrytą scenę, co do perfekcji opanował Marvel. Zawsze na końcu, już po wszystkich napisach, jest jakiś krótki fragment zwiastujący następny film z tego uniwersum. Marvel zresztą wykorzystuje oddanie tzw. geeków i rzuca mnóstwo drobnych wskazówek dotyczących swoich kolejnych projektów. Apogeum całej pierwszej fazy filmów Marvela nastąpiło w "The Avengers", które - co warto dodać - na końcu zaserwowało fanom fenomenalną tyłówkę (obejrzyj). Obok nazwisk twórców i aktorów pojawiły się w niej wszystkie charakterystyczne elementy strojów superbohaterów, dodatkowo lekko podniszczone, symbolizując niejako zakończoną bitwę.

Jak czołówka ma zarobić pieniądze? Przypomina mi się w tym momencie ta z "Dziewczyny z tatuażem" wspomnianego już Davida Finchera, której produkcja musiała kosztować krocie.

- Czołówka powinna być ukoronowaniem całej akcji promocyjnej filmu. Elementy, które w niej się pojawiają, które specjalnie dla niej zostają opracowane – takie jak typografia, kolor, rytm – wykorzystuje się w zwiastunach i na plakatach. "Immigrant Song" nagrane przez Karen O i Trenta Reznora służyło również za podkład muzyczny do trailera i innych materiałów wideo związanych z "Dziewczyną z tatuażem". Czołówka tego filmu jest jednak wyjątkowa i choć można uznać ją za arcydzieło, to jednocześnie nieco odstaje od samego filmu. Ja ją nazywam takim "Jamesem Bondem w negatywie". Miała być "rozwojowa" - kolejne odsłony serii miały ją uzupełniać i przetwarzać. To, co się w niej dzieje, to – jak mówi David Fincher – koszmarny sen Lisbeth Salander. Ponadto czytałem później, że pokazana jest w niej twarz matki bohaterki, która przecież w filmie się nie pojawia. Przez to czołówka budzi lekki niesmak, tym bardziej, że nie wiadomo, czy następne filmy powstaną i czy znów reżyserować je będzie David Fincher. Budżet "Dziewczyny z tatuażem" się zwrócił, nieco ten obraz zarobił, ale na pewno nie tyle, ile oczekiwano. Biorąc pod uwagę, że Fincher nie jest tanim reżyserem, nie wiadomo, czy wróci – ostatnie doniesienia nawet wskazują, że nie – i czy ta czołówka będzie w jakiś sposób dokończona. Oglądając ją w ogóle mam wrażenie, że jest wspaniała, ale niestety nijak ma się do filmu. Jest zbyt barokowa.

Przerost formy nad treścią?

- Tak, ale to się zdarza. Sztuka to nie matematyka, nie wszystko można przewidzieć i wyliczyć. W tym wypadku nie do końca się udało – czołówka sama w sobie jest arcydziełem, ale odstaje od filmu.

Czy ktoś jeszcze oprócz Davida Finchera robi takie czołówki?

- Smykałkę ma do tego ma na pewno Tim Burton. Jego filmy mają swój wyrazisty styl, podobnie jak czołówki. Bardzo ciekawe pomysły ma też Steven Spielberg. Jego czołówka ze "Złap mnie, jeśli potrafisz" z papierowymi ludzikami i jazzową muzyką Johna Williamsa świetnie wpisuje się w estetykę Pan Am (obejrzyj). Na swój sposób jest też minimalistyczna, co znów stanowi miły ukłon w stronę Saula Bassa. Warto również nie spóźniać się na filmy Guillermo Del Toro. W pamięci utkwiła mi szczególnie sekwencja początkowa z drugiej części "Hellboya" (obejrzyj), gdzie zrealizowano ją w formie animacji lalkowej. Filmy oparte na komiksach mają zresztą doskonały pretekst do takich zabaw. Piękne czołówki z wygenerowaną komputerowo siecią ma także trylogia Sama Raimiego o Spider-Manie (obejrzyj).

A nie odchodzi się już czasem od czołówek? W telewizji na przykład jest ich coraz mniej. Teraz całą sekwencję z popularną w radiu piosenką zastępuje się króciutkim motywem muzycznym i kilkoma sekundami animacji logotypu serialu.

- Zagubieni działali na zasadzie przekazu podprogowego, podobnie jak to robił "Mroczny rycerz" (obejrzyj). To fantastyczny serial, ale on jest skierowany do widza "wyrobionego", nie dla przeciętnego Kowalskiego. On te kilka sekund animacji doceni bardziej niż dwuminutową sekwencję. Choć i takie się wciąż serwuje. HBO kieruje swoje seriale do wybranej grupy widzów i wie, że oni potrzebują pewnego pobudzenia estetycznego. Czołówki do seriali takich jak Czysta krew (obejrzyj), Rodzina Borgiów (obejrzyj) czy Gra o tron to majstersztyk. W tej ostatniej budujące się miasta wyglądają jakby były zrobione z drewna czy jakiegoś papier-mâché, do złudzenia przypominając animację lalkową. I do tego wszystkiego doskonale wprowadzają widza w wymyślony przez George’a R. R. Martina świat Westeros. HBO od zawsze słynęło właśnie nie tylko z dobrych seriali, ale także dobrych czołówek. W tzw. tasiemcach o takie rzeczy się nie dba; tam typografia i logotyp nie mają żadnego uzasadnienia.

Celem projektantów jest stworzenie takiego logotypu, który jest na tyle charakterystyczny, by od razu zapadał w pamięć i jednocześnie nawiązywał w jakiś sposób do treści filmu. Gdy widzimy na mieście "Hobbita", "Harry’ego Pottera" czy Grę o tron, już nawet nie czytamy logotypu; doskonale wiemy, co to jest. I o to właśnie chodzi. Typografia jest szalenie ważna, bo przekłada się na znajomość i kojarzenie marki. Ją zaś często wspomaga czołówka, wzmacnia przekaz, utrwala go w naszej głowie. To wszystko są konkretne pieniądze. Poza tym, jak widzę jakiś fajny napis, myślę "chcę taką koszulkę", "chcę taki plakat". To też czysty biznes.

Skoro to jest takie opłacalne i takie ważne, to czemu idea czołówki w Polsce praktycznie nie istnieje?

- Mam swoją teorię na ten temat. Od lat 50. Hollywood musiało walczyć o przetrwanie, rywalizować z prężnie rozwijającą się telewizją. Jej supremacja była ogromna - ludzie oglądali filmy telewizyjne, zostawali w domu. Kino przestało być potrzebne. W związku z tym Hollywood wymyślało różne rzeczy - kolor, stereofonię, stereoskopię [czyli efekt 3D – przyp. red.] oraz specjalnie zaaranżowane czołówki. To wszystko miało przyciągnąć widza do nowej, wysmakowanej zabawy. U nas Polsce z kolei przemysł filmowy miał się znakomicie. Robiliśmy świetne kino, mieliśmy mocne nazwiska, do dziś chwalimy się zresztą polską szkoła filmową. Wszystko było finansowane z pieniędzy państwowych, więc nie było problemów z finansami. Ponadto dominował, chyba wciąż zresztą tak jest, system kina autorskiego – liczyły się nazwiska, a nie gatunki. W przypadku filmów amerykańskich nie chodzimy na reżyserów, nie wiemy, co robił wcześniej James Cameron, ale idziemy na Avatara. Na kolejną część też pójdziemy, niezależnie czy zrobi ją Cameron, czy nie. U nas zaś od zawsze szło się na Wajdę, Kawalerowicza, Hasa czy Zanussiego. Chodziło się na Pasikowskiego, nie na film sensacyjny. W Polsce film był dobrą, ambitną formą rozrywki i nie trzeba było dbać ani o reklamę, ani o czołówki. I przez to one były jakie były. To wszystko kosztuje, a po co wykładać pieniądze, skoro ludzie i tak pójdą do kin. Podczas gdy za Amerykanami zaczęli stąpać Francuzi i Brytyjczycy, my przez długi czas nie mieliśmy nawet w tej dziedzinie specjalistów.

Dziś też nie ma?

- Dziś już są, ale sytuacja się nie zmieniła - czołówka wciąż kosztuje. Na jej wykonanie zaś po prostu nie ma ani czasu, ani pieniędzy. Czołówkę w Polsce robi się tak, jak robiło się zawsze – dodaje się ją, kiedy już film jest skończony i zmontowany. Na początku ma się pojawić cała lista płac, która ma być jak najbardziej czytelna. To jest pierwszy wymóg producenta i dystrybutora. Czyli tak, jak to było przed Saulem Bassem. Jasne, czołówki powinny być też proste i czytelne, ale nie wolno z tym przesadzać. Myślenie jednak się nie zmieniło - widz przyszedł na film "Drogówkę" Smarzowskiego, bo widział jego "Dom zły" i "Wesele". Lepsza czy gorsza czołówka tutaj nie ma znaczenia. To smutne oczywiście, może to się zmieni. Mam wręcz nadzieję, że to się zmieni. Mamy bowiem polską szkołę plakatu, mamy polską szkołę filmową, nie mamy za to polskiej szkoły czołówki filmowej.

Nie ma pieniędzy - to mogę zrozumieć. Ale żaden reżyser nie ma nic przeciwko temu?

- Spotykałem się z sytuacjami, kiedy nie mieli na to pomysłu, w ogóle o tym nie myśleli. Nie wiem z czego to wynika. Być może - wciąż odwołując się do mojej teorii siły kina autorskiego w Polsce – to, że reżyser na planie jest u nas wszystkim, ma też swoje złe strony. Reżyser zajmuje się montażem podczas postprodukcji, robi w jakimś stopniu efekty specjalne itd. Ma bardzo dużo pracy. Nie ma u nas systemu, który od wielu lat funkcjonuje w Stanach, czyli tzw. drugiej ekipy. Fincher robi to cały czas – ma drugiego reżysera, któremu ufa i on wykonuje część pracy za niego. Mniej ważne sceny, jak na przykład retrospekcje w przypadku "Dziewczyny z tatuażem", były kręcone zupełnie bez jego udziału. Odciążony reżyser może wtedy skupić się na czymś innym, choćby czołówce. Gdy próbuje się kontrolować absolutnie każdy aspekt tworzenia filmu, jak jest właśnie w kinie autorskim, na czołówkę już nie ma czasu.

Niedawno premierę miała "Syberiada Polska". Na plakatach była reklamowana dość prostym, acz zgrabnym fontem, a w kinie uraczono widzów zupełnie inną typografią. Na film naniesiono kiczowate, czerwone napisy, zupełnie niekomponujące się z kadrami. Na dodatek miały tandetne uwypuklenia, jakby ktoś dzień wcześniej dostał do rąk Photoshopa.

- Być może tak było. To bolesne dla wszystkich, w szczególności tych, którzy znają się na sztuce czy grafice. Kompozycja obrazu, światło między literami, to wszystko jest istotne. Co by nie mówić, czołówki do Bonda zawsze muszą mieć dobrą typografię - czytelną, ale też ciekawą. Musi ktoś nad tym siąść, ktoś, kto się na tym zna, mieć chwilę czasu i musi przejść cały etap czy też kilka etapów, które wreszcie zmaterializują się w efekcie końcowym. I musi dostać za to konkretne pieniądze. Nie dość, że to bardzo dużo pracy, to ciągle nie ma też na to pieniędzy i czasu. Znów – tłumaczy się, że czołówka nie jest istotna. Oczywiście, nie jest ona najważniejszą częścią, wciąż najbardziej liczy się sam film i jego scenariusz. Niemniej w dobie internetu i powszechnego dostępu do filmów, nie tylko tych amerykańskich, ale także europejskich i azjatyckich, to się musi zmienić. Ludzie coraz więcej oglądają, coraz więcej się uczą i coraz więcej wiedzą o kinie. Tym samym zwracają większą uwagę na takie rzeczy, jak na przykład napisy początkowe. Od tego nie ma odwrotu. Nawet zupełni laicy chcą oglądać dobre czołówki. Oni nie muszą wiedzieć, jak były robione i poddawać ich interpretacji, żeby się dobrze na nich bawić. Kwestia jest tylko taka, żeby zmienić sposób myślenia. W Polsce jesteśmy przed epoką Saula Bassa, czyli jakieś ponad 60 lat do tyłu w stosunku do Amerykanów. Nie tylko jeśli chodzi o czołówki, ale to na pewno też.


Jacek Rokosz - specjalista od kina tak złego, że aż pięknego. Doktor sztuki filmowej łódzkiej filmówki. Wykładowca na macierzystej uczelni oraz w Polsko-Japońskiej Szkole Technik Komputerowych. Pomysłodawca cyklu filmowego "Najgorsze filmy świata". Zakochany w gumowych potworach, krwawej łaźni i kiczowatym piekle Eda Wooda. Twórca filmów animowanych.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj