W natłoku głupotek i nonsensów pocieszeniem niech będzie to, że opowieść ewidentnie dokądś zmierza i jest bliżej niż dalej jakiegoś fabularnego przesilenia. Duża liczba bohaterów opuściła już ziemski padół, a główna zagadka filmu została wyjaśniona. Wiemy, kto zabijał, z czyjej inicjatywy i w jakim celu. Teraz siłą rzeczy muszą nastąpić zmiany fabularne, bo przecież twórcy nie będą wskrzeszać w nieskończoność bohaterów i powtarzać schematy z poprzednich odcinków. Niestety, po obejrzeniu najnowszego epizodu, nie jest to takie oczywiste. Twórcy nie dość, że sprowadzają bohaterów z zaświatów, to jeszcze wciągają w całą sprawę samego Szatana. Na tę chwilę wygląda to tak, że mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju pętlą czasową, gdzie śmierć nie odgrywa znaczącej roli. Bohaterowie mogą więc ginąć w nieskończoność w różnych konfiguracjach. Takie rozwiązanie byłoby znamienne dla American Horror Story, ale miejmy nadzieję, że nie stanie się to domeną 1984. Dostalibyśmy wtedy slasher bez napięcia, w którym śmierć pozbawiono odpowiedniego ciężaru fabularnego. Takie rozwiązanie zabiłoby bieżący sezon, bo co tydzień oglądalibyśmy mniej więcej to samo. Przy tak małej kreatywności, jaką twórcy prezentują do tej pory, atrakcyjność opowieści spadłaby do zera. Zostawmy jednak przyszłość i skupmy się na tym, co dzieje się w bieżącej odsłonie. Margaret Booth jest głównym czarnym charakterem. Szczerze – czy kogoś zaskoczył ten zwrot akcji? Ta przerysowana postać od początku prezentowała się podejrzanie, poza tym cały czas pozostawała w kontrze do grupki głównych bohaterów. Fabularna wolta okazała się dużo mniej wyrafinowana niż wątek Montany i Ramireza, choć ich wspólna retrospekcja woła o pomstę do nieba. Aerobik, Billy Idol, dziki seks, satanizm i wyprute flaki – taka mieszanka może wywołać niestrawność. Dodatkowo połączenie postaci Montany z Brooke jest mało finezyjne i grubymi nićmi szyte. Życzenie śmierci za tragiczny los brata? Cóż za sztampa! Poza tym wciąż mamy tutaj dysonans między tym, co na poważnie a tym, gdzie twórcy puszczają do nas oko. Motywy groteskowe przenikają się z tymi na serio, przez co całość traci charakter radosnego śmieszkowania ze słusznie minionej estetyki i staje się po prostu słabym serialem. Bieżącemu odcinkowi nie pomógł nawet pojedynek seryjnych morderców, do którego musiało wcześniej czy później dojść. Wszyscy czekaliśmy na starcie Mr. Jinglesa z Ramirezem. Niestety finałowe wskrzeszenie tego drugiego pozbawiło sensu całą walkę. Pod względem choreograficznym pojedynek był całkiem nieźle rozpisany, śmiertelny cios również mógł się spodobać. Co jednak z tego, gdy zabity powstaje z martwych i cała zabawa zaczyna się od początku. Podobnie zresztą sytuacja wygląda z Mr. Jinglesem. W ważnym dla serialu momencie zostaje on zamordowany przez Margaret. Zamiast pogrzebać trupa i przejść dalej, twórcy pozostawiają go na pierwszym planie. Z perspektywy fabularnej nie jest to dobre rozwiązanie. Poznaliśmy historię mordercy oraz wszystkie jego tajemnice. Jingles nie był zbyt ciekawą postacią (jak na seryjnego mordercę), ale odegrał swoją rolę. Wygląda na to, że serialowi wciąż potrzebni są dwaj zabójcy ganiający po lesie za przerażonymi nastolatkami. Oglądamy więc kolejne epizody, czekając na zwrot akcji, który uczyni z 1984 prawdziwą perełkę. Takowego jednak nie widać, a każdego odcinka fabuła coraz bardziej brnie w obraną konwencję. Wynikiem tego poszczególne odsłony nie różnią się od siebie prawie niczym, a to, co na początku stanowiło siłę produkcji, teraz zaczyna nudzić. Co gorsze, wskrzeszanie bohaterów sprawia, że slasher traci swoją najważniejszą wartość – śmierć. Po co zarzynać, ćwiartować i szlachtować, jeśli każdy może zmartwychwstać? Można mieć poważne obawy, co do kierunku fabularnego nowego AHS. Czyżbyśmy mieli do czynienia z najsłabszym sezonem kultowej antologii?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj