Porwali mnie starzy piraci i sprzedali na kupiecki statek, a chwilę później wyrwali z bezdennej otchłani. Ale moja ręka była silna dzięki Wszechmogącemu. Przekażemy to pokolenie triumfalnie*
Nie ma żadnego przypadku w tym, że w przededniu Avengers: Infinity War odpowiedzialni za Kinowe Uniwersum Marvela zabierają nas do Wakandy. Pal już licho, jak ważna to lokacja w kontekście nadchodzących wydarzeń w filmowym świecie Domu Pomysłów. Gdzieś na najgłębszym poziomie Black Panther staje się powrotem do korzeni cywilizacji, podróżą do źródeł ludzkości, metaforyczną wędrówką zanurzoną w pytaniach: skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy? Serce Czarnej Afryki to przecież nie tylko kolebka nas wszystkich. Rastafarianie po dziś dzień wierzą, że to właśnie tam ulokowany jest biblijny Syjon, legendarna Ziemia Obiecana, na której Bóg zamieszka ze swoim ludem. Siłą rzeczy więc produkcja Ryan Coogler wprowadza w bogatą rzeczywistość Marvela zupełnie nowy mikroświat, który ma przed widzem postawić osobliwe zwierciadło - społeczne, polityczne, technologiczne, historyczne. Paradoksalnie najmniej w tym wszystkim narracji superbohaterskiej, wykorzystywanej przez reżysera wyłącznie jako środek do zrealizowania swoich celów. Nie wszyscy odbiorcy będą zadowoleni z takiego obrotu spraw; sęk w tym, że momentami najważniejsze nie jest wcale to, co dzieje się na ekranie, lecz w naszych głowach i - jak chciałby tego Coogler - sercach. Black Panther wbrew wszędobylskim pogłoskom nie jest wyłącznie rozliczeniem z kolonizacją i niewolnictwem, nawet jeśli nawiązania do tych procesów pojawiają się w opowieści kilka razy. Coogler proponuje nam inną perspektywę, symbolicznie wpisaną w świat marzeń czarnoskórych chłopców z Oakland. Jest tu pragnienie zostania gwiazdą NBA, tajemnicze światła na niebie, przerywająca te młodzieńcze fantazje tragedia i wreszcie urzeczywistnienie dziecięcych snów, subtelnie podsumowane dyskretnym uśmiechem T'Challi. Patrząc na ekranowe wydarzenia z tej perspektywy, reżyser chce zmusić nas do przeprowadzenia eksperymentu myślowego: w alternatywnej historii świata w Afryce istnieje państwo, które wymknęło się spod jarzma kolonizacyjnych podbojów, tworząc piękniejsze niż życie społeczeństwo, korzystające z niedostępnej dla innych nacji technologii. Ten osobliwy chichot historii nie wybrzmiewa jednak w mentorskich zapędach Cooglera czy próbach gloryfikacji czarnej rasy; bliżej tu raczej do osobliwej wariacji na temat The Lion King, podrasowanej odwołaniami do Szekspirowskiego dramatu. Jest walka o tron, postpolityka rozpisana pod dyktando popkulturowych jej wizji, przemoc, handel bronią, dwulicowość, ale dostrzegamy też romantyczny w swej naturze zachód słońca nad Wakandą, siłę tradycji, braterstwa i nade wszystko nadzieję na lepsze jutro. Coogler śni pięknie, dostarczając widzowi kino pragnienia z jednej strony, z drugiej zaś oferując scalenie całej cywilizacji. T'Challa nie jest przecież kolejnym herosem, który ratuje świat przed zagładą; jeśli już zrywa z izolacjonizmem państwowym, to tylko po to, aby zaproponować współczesności unikalne dziedzictwo swojego kraju. Czasami więc, by zostać "super", nie trzeba sprać na kwaśne jabłko kosmicznego przeciwnika - wystarczy tchnąć życie w szarość rzeczywistości, w której zanikają marzenia.

Wyzwólcie się z umysłowej niewoli. Nikt poza nami nie uwolni naszych umysłów
Sama historia na pierwszy rzut oka wydaje się banalna. Młody król T'Challa po śmierci swojego ojca musi w ekspresowym tempie nakreślić wizję swoich rządów - jego kraj boryka się bowiem zarówno z zewnętrznymi zagrożeniami, symbolizowanymi przez postać polującego na vibranium Ulyssesa Klaue, jak i wewnętrznym rozbiciem, do którego najpierw chce doprowadzić górskie plemię Jabari, następnie zaś uzurpator Erik Killmonger. Mit romantycznej Wakandy, dosłownie ukazany na ekranie w sekwencji otwierającej, zaczyna raz po raz zderzać się ze wszystkimi wynaturzeniami dnia dzisiejszego. Słychać tu echo zarówno kapitalistycznego Lewiatana, wszechobecnego cynizmu, niebezpieczeństw związanych z globalizacją, historycznych stereotypów czy nawet procesu migracji. Coogler wcale nie zamierza bawić się jednak w mędrca, który wyłoży widzowi, jak się sprawy mają. Chce raczej wybudzić w nas refleksję nad kondycją współczesnej cywilizacji, w której fundamenty w postaci tradycji czy wierzeń ustępują miejsca autorytarnym zapędom i innym społecznym destabilizacjom. Co bardziej poprawni politycznie krytycy zza Wielkiej Wody dostrzegli tu pamflet na rządy Donalda Trumpa. Problem polega na tym, że wakandyjską perspektywę moglibyśmy dzisiaj przełożyć do oceny sytuacji w zaskakująco wielu państwach. W swej diagnozie politycznej reżyser nie zamierza być ani fatalistą, ani niepoprawnym optymistą - pomiędzy dwoma biegunami tej narracji naszym oczom ukazuje się realista, pogodzony z losem i doświadczeniami, choć wciąż nietracący wiary w ludzkość. Nie oczekujcie jednak, że Black Panther to korowód śmiertelnie poważnych pytań i erystycznych popisów w kwestii istoty władzy; jeśli już te faktycznie na ekranie się pojawiają, to automatycznie zostają doprawione superbohaterską konwencją z jatkami i czarami na czele. Gdy zgodzisz się na te reguły gry, z pewnością znajdziesz coś dla siebie. Najmocniejszym aspektem filmu jest w nim to, co typowo ludzkie. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu Cooglerowi udaje się przekonująco przedstawić motywacje niemalże wszystkich ekranowych bohaterów, nawet jeśli niektórzy z nich znikają z opowieści zdecydowanie za szybko. Wchodzenie w psyche protagonistów to jednak miecz obosieczny - kosztem takiego podejścia jest nierówne tempo narracji i pojawiająca się w niektórych momentach przewidywalność obrotu wydarzeń. Reżyser najwidoczniej zdaje sobie z tego sprawę i czując, że grunt pali mu się pod nogami, z ogromną pieczołowitością i dbałością o detale szkicuje strukturę społeczną Wakandy. Ta kwestia prezentuje się w opowieści znakomicie. Choć afrykańskie państwo jawi się jak dziecko baśniowości i pastelowych barw, to jest coś niepokojącego i mistycznego zarazem w tamtejszych wierzeniach, rytuałach, ceremoniach czy w samej hierarchii. Koniec końców Black Panther staje się unikalną w superbohaterskim świecie pochwałą różnorodności, okraszoną jeszcze inteligentnie rozpisanym manifestem emancypacyjnym; na wielu poziomach - od zrzucenia kajdan niewolniczej mentalności po obecny w historii, choć nienachalny feminizm. Nie możemy wykluczyć, że z biegiem lat dzieło Cooglera będzie dla superbohaterskiego kina kamieniem milowym; nawet jeśli w tym gatunku obserwujemy w ostatnim czasie zabawę konwencją, to jeszcze nigdy nie miała ona tak poważnego tonu.

Nie pomożesz śpiewać tych pieśni wolności? Bo wszystko, co kiedykolwiek miałem, to pieśni odkupienia
W eksponowaniu pierwiastka ludzkiego opowieści wydatnie pomaga naprawdę udana gra aktorska. Prym wiodą tu złoczyńcy: Michael B. Jordan jako naznaczony emocjonalnym ciężarem pretendent do tronu i balansujący na granicy szaleństwa Andy Serkis w roli Ulyssessa Klaue. Na tle większości jednowymiarowych antagonistów z filmów Marvela prezentują się oni odświeżająco; ten wydźwięk wzmacnia jeszcze fakt, że są oni rozpisani jako awers i rewers tej samej monety zła. Pierwszy pokazuje nam wrażliwość i skomplikowane motywacje, drugi jest posłańcem Chaosu, który w obliczu śmierci pragnie sprawić jeszcze jednego psikusa. Scena przesłuchania Klaue staje się osobliwą wariacją na temat zatrzymania Jokera przez Batmana w The Dark Knight - nie należy tego jednak traktować na zasadzie sięgania po sprawdzony schemat, a prowadzenia przez Cooglera dialogu z całym kinem superbohaterskim. Widza wciąż będzie hipnotyzował odtwórca tytułowej roli, Chadwick Boseman. Magnetyczne spojrzenie aktora rezonuje w przebiegającym w błyskawicznym tempie dojrzewaniu mentalnym jego herosa - z pewnością mamy tu do czynienia z jednym z najciekawszych superbohaterów w całym Kinowym Uniwersum Marvela. Jest wreszcie cała gama postaci drugoplanowych, z których wybijają się zwłaszcza kobiety: Lupita Nyong'o (Nakia), Danai Gurira (Okoye), Letitia Wright (Shuri) i Angela Bassett (Ramonda). Ich bohaterki nie tylko w żaden sposób nie ustępują męskim postaciom, ale wielokrotnie same nadają ton całej historii, a to poprzez humorystyczne interakcje pomiędzy nimi, a to dzięki rozumianej w różnoraki sposób sile bohaterek. Jeśli chcemy szukać mankamentów produkcji, powinniśmy zwrócić nasze oczy w kierunku warstwy wizualnej. Wytłoczona w CGI Wakanda, choć może zapierać dech w piersiach, w niektórych detalach została jednak niedopracowana. Widać to przede wszystkim w ujęciach panoramicznych kraju czy w czasie pierwszej walki T'Challi z M'Baku, gdy wiwatujący obywatele kraju prezentują się nad wyraz sztucznie. Pastelowy świat Wakandy kontrastuje też z towarzyszącym sekwencjom walk mrokiem. Gdy dochodzi do bitwy na otwartym terenie, komputerowe szczegóły mogą zawodzić, nawet pomimo kapitalnej choreografii, z której profity czerpią w pierwszej kolejności członkinie Dora Milaje. Sfera wizualna zostaje jednak znakomicie zrównoważona przez ścieżkę dźwiękową - utrzymane w konwencji hip-hopu utwory Kendrick Lamar rezonują w bębnach, lamelofonach i kalimbach, z jakich pierwszorzędnie korzysta Ludwig Göransson do zilustrowania kolejnych wydarzeń w samej Wakandzie.
fot. Marvel
+17 więcej

To my musimy wypełnić księgę
Choć Coogler zabiera nas na koniec świata, do miejsca okrytego aurą tajemnicy, w rzeczywistości pokazuje nam więcej prawdy o otaczającej nas rzeczywistości, niż moglibyśmy początkowo zakładać. Jego zamiarem wcale nie jest przeprowadzenie wykładu z poprawności politycznej czy oświecanie widza za pomocą emancypacyjnego elementarza; bliżej mu raczej do roli diagnosty - tak współczesnej cywilizacji, jak i całej popkultury. I do tego reżyser ma pełne prawo; w końcu Czarna Pantera rodził się w komiksach w odpowiedzi na ruch Czarnych Panter z lat 60. Po ponad pół wieku od tamtego wydarzenia, niektóre pytania wciąż pozostają aktualne, a zadawanie innych przestało mieć już sens. Niezależnie od rasy, wyznania czy wyznawanej ideologii, film Cooglera może być skarbnicą, z której zaczerpniemy wszyscy. Bo przecież każdy z nas marzy - o lepszym życiu, sprawiedliwości społecznej, rodzinie, zdrowiu, szczęściu zawartym w prostocie istnienia. Składa się tak, że to wszystko posiada ten niepozorny afrykański lud pasterzy. Jeśli więc śnisz o Wakandzie, choćby miała ona wyrażać wyłącznie stan duchowego ukojenia, najważniejsze pytanie wciąż będzie takie samo: czy nosisz ją w swoim sercu?
  • Śródtytuły pochodzą z piosenki "Redemption Song" Boba Marleya
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj