Serial korzystał z bardzo dziwacznych zagrywek realizacyjnych już od jakiegoś czasu. Futurospekcja na początku sezonu czy sny Willa stały się bardzo ważnymi elementami tej serii, były one jednak dyskretnie zaserwowane i ładnie współgrały z ogólnym klimatem. Tym razem pierwsza sekwencja odcinka zrobiona jest w sposób oczywisty, wręcz nachalny, za to dopieszczona została do granic możliwości i podsumowuje idealnie estetykę Hannibala – niedoskonałą symetrię z domieszką niepewności i strachu. To pierwszy element rzucający się w oczy w "Mizumono". Nagle nigdzie się bohaterom nie spieszy, widzom zresztą też – przecież wiemy, jak teoretycznie się wszystko skończy. Pozostało tylko czekać.
A jest na co! Pierwsza scena sezonu była jedynie przedsmakiem tego, co się wydarzy w finałowym odcinku. Twórcy nawet niespecjalnie się postarali, by pokazać jeszcze raz walkę Jacka z Hannibalem – jest trochę przycięta oraz przerywana innymi scenami. Za to reszta wydarzeń mających miejsce w domu Lectera to istny majstersztyk zarówno pod względem audiowizualnym, jak i aktorskim! Muzyka, która zazwyczaj pełniła rolę straszaka lub budowała napięcie pojedynczymi dźwiękami przypominającymi kapanie deszczu lub stukanie, tym razem staje się ilustratorem pięknej (można użyć innego słowa?) rzezi mającej miejsce w drugiej połowie odcinka. Ta wyraźnie wydzielona sekwencja rozpoczynająca się sceną padającego deszczu przed posiadłością Hannibala z narastającą niesamowitą (!) muzyką jest jedną z najlepszych, jakie widziałem w telewizji.
Zresztą poza całą swoją genialnością w sferze realizacyjnej ostatni odcinek wraz z dwoma poprzedzającymi tworzy perfekcyjną całość. Bałem się, że błędy popełnione w pierwszym sezonie zostaną powtórzone. Tym razem jednak wszystkie zabiegi i pozornie proceduralowe odcinki miały ogromne znaczenie dla rozwoju fabuły – nawet takie szczegóły jak ucho Abigail czy zegar narysowany przez Willa w pierwszym sezonie powracają i przypominają o zdarzeniach, które doprowadziły bohaterów do takiego, a nie innego punktu. Porzucane wątki lub głupoty fabularne okazują się tak naprawdę elipsami, które czekają na wyjaśnienie – mówię przede wszystkim o momencie, w którym Jack "Nie-wiem-co-się-dzieje" Crawford okazuje się mieć doskonale zaplanowane schwytanie Hannibala.
[video-browser playlist="633658" suggest=""]
Kolejnym plusem jest wprowadzenie interesujących bohaterów i porzucenie tych mniej ciekawych. Śmierć Beverly, odsunięcie Freddie Lounds na dalszy plan oraz zmniejszenie roli całej ekipy laboratoryjnej wyszło tylko na dobre, dając miejsce na relacje Hannibala z Willem – ogląda się to z niekłamaną przyjemnością, zastanawiając się, czy to Lecter jest pięćset kroków przed wszystkimi, czy może jednak sam zawiązuje wokół swojej szyi pętlę. Dochodzi do tego także wątek Vergerów, który mam nadzieję zobaczyć również w trzeciej odsłonie serialu – okrutny, świetnie zagrany, mający ogromny potencjał. Przy okazji będziemy mogli w towarzystwie Dancy’ego i Mikkelsena jeszcze trochę pooglądać rewelacyjnego Michaela Pitta. I choć już wiemy po drugiej odsłonie, że Bryan Fuller nie traktuje ze zbytnią nabożnością oryginału literackiego, to zawsze potrafi zaserwować wielbicielom książek i filmów sekwencje i tropy, które usatysfakcjonują każdego, a ostatnia scena drugiego sezonu jest tylko tego potwierdzeniem.
O ile rok temu pozostaliśmy z zamkniętą historią i przez kolejne miesiące musieliśmy czekać na drugie danie, to tym razem nasze apetyty wzrastały aż do ostatniego odcinka i pomimo duchowego nasycenia (serio, dalej nie mogę się nadziwić, że serial tak wysmakowany wizualnie i tak hermetyczny może znaleźć się w stacji ogólnodostępnej) cały czas mamy ochotę na więcej! Wiemy, że trzeci sezon jest już w drodze. A kogo i co w nim zobaczymy? Trudno wyrokować. Tymczasem nienasyconych zachęcam do powtarzania sobie wspomnianej już sekwencji… I jeszcze raz… I jeszcze raz.
Świetny serial, genialny sezon. Każdy wieczór z produkcją NBC to wspaniała uczta. Zdarza się, że danie może nie smakować, szczególnie jeśli ktoś nie lubi krwistego steku lub nie przepada za ludziną, ale trudno odmówić tej kolacji uroku, klimatu oraz doborowego towarzystwa. Przyciemnione światło, lampka wina i dwurzędowy garnitur pozwalają zapomnieć o okrucieństwie, jakie się dokonało na zjadanym właśnie zwierzęciu – nawet jeśli jest to człowiek. Jestem podekscytowany tym, jak bardzo dopieszczoną produkcję mamy okazję oglądać. Nawet jeśli nie będziemy przymykać oczu na delikatne potknięcia twórców, to zapewne i tak wynagrodzą nam to oni po stokroć. Bryan Fuller tworzy aktualnie jeden z najlepszych seriali. Czekam na kolejne danie.