Kosmiczny mecz: Nowa era to film, który powstawał od dobrych kilku lat. Zamiast Michaela Jordana tym razem twórcy zaprosili do współpracy LeBrona Jamesa, pięciokrotnego mistrza NBA, który jest uznawany za następcę MJ'a na koszykarskim tronie. Fabuła filmu obraca się wokół wirtualnego świata, do którego koszykarz trafia wraz ze swoim synem, Domem. Tam spotykają sztuczną inteligencję, Al G Rhythm. Jedynym sposobem, aby wydostać się z tego świata staje się mecz koszykówki. Tak droga LeBrona krzyżuje się z Królikiem Bugsem i resztą ferajny Looney Tunes. Na specjalnym boisku stworzonym na wzór gry, którą zaprogramował Dom, animki i James muszą zmierzyć się z zespołem ulepszonych gwiazd lig NBA i WNBA.  Pierwszy Kosmiczny mecz miał w sobie ten urok, że Michael Jordan był naturalny, nie próbował podchodzić metodycznie, aktorsko do swojego występu, tylko po prostu się nim bawił. W przypadku nowego filmu mam problem z główną gwiazdą, czyli LeBronem. Otóż w wielu momentach mocno szarżuje, stara się po prostu grać, zamiast być naturalnym, niestety mu to nie wychodzi. Nie wiem, czy James myślał, że jakimś cudownym sposobem nabył już spore umiejętności aktorskie, czy tego wymagano od niego na planie, ale to nie działało. Do tego ukazanie koszykarza jako sztywnego gościa trzymającego się zasad nie zgromadzi wokół niego nowych fanów. Jednak gdy wchodzi na swój luźny ton i bawi się na ekranie, to idzie mu dobrze, co widać w finałowych scenach. Do tego dobrym wątkiem była relacja gwiazdora NBA z jego synem. W tym tkwi siła produkcji. Walka sprzecznych wizji życiowych, wymagania, które sprawiają, że nie można być sobą, te wszystkie elementy działają i sprawiły, że autentycznie wciągnął mnie aspekt fabuły dotyczący więzi LeBrona i syna.
Warner Bros.
+18 więcej
Trochę brakuje mi w produkcji klasycznego animkowania, szalonych żartów bohaterów Looney Tunes. Gdy do nich dochodzi, jest naprawdę dobrze, potrafią wywołać szczery uśmiech na twarzy. Niestety umieszczono ich za mało, ponieważ dostajemy je właściwie na początku, w drugiej połowie meczu i w kilku nieznaczących momentach. Głównie to wynika z fabularnej postawy LeBrona, jednak jest to złe fabularnie podejście. Bo gdy Bugs maluje kolejny tunel na ścianie, przez który przechodzi, czy Kojot na boisku testuje kolejny wynalazek z ACME, to są to perełki, które sprawiły, że dobrze bawiłem się w czasie seansu. Niestety nie jest ich tak wiele, jakbym sobie tego życzył. Na szczęście Tune Squad jako kolektyw daje radę i świetnie obserwuje się dynamikę między poszczególnymi postaciami, wszelkie docinki i cięte riposty. Natomiast słabym punktem produkcji są czarne charaktery. W pierwszej części można było mieć jakiś emocjonalny stosunek do drużyny Monstars. Nawet współczuć im i kibicować na końcu filmu. Niestety w wypadku Goon Squad przeciwnicy Tune Squad stanowią raczej takie mięso armatnie, które ma po prostu sprawdzić się na koszykarskim parkiecie, ale za nimi nie idzie żadna historia. Nawet nie możemy ich dobrze poznać w czasie filmu. A już Don Cheadle jako Al G Rhythm stanowi przekoloryzowane połączenie bondowskiego i matriksowego złoczyńcy. Momentami aktor szarżuje do granic możliwości. Pewnie chciał zrobić z tej kreacji swoistą karykaturę, ale po prostu przedobrzył, za bardzo oparł czarny charakter na skrajnościach, czyli albo wchodzi w tryb komicznego luźnego stylu, albo wielkiego gniewu. Nie ma nic pośrodku. W filmie Warner Bros postanowiło wykorzystać spory arsenał swojej własności intelektualnej. I w pewnych momentach to się sprawdza, szczególnie gdyby następuje zbieranie ekipy Looney Tunes rozsianej po różnych światach filmowych i serialowych. Żarty z Gry o tron, te w świecie DC czy Matrixa, a nawet cameo Ricka i Morty'ego, to wszystko sprawdza się, ponieważ nie rozprasza uwagi widza i dobrze wykorzystuje dany aspekt dla gagu. Jednak problem pojawia się, gdy dochodzi do finałowego meczu, a postacie z produkcji Warnera znajdują się na widowni, co można było zobaczyć w zwiastunie. Łapałem się na tym, że w pewnym momencie nie skupiałem się na wydarzeniach na boisku, a wyłapywałem kolejnych bohaterów i antagonistów na trybunach. To nie powinno tak rozpraszać i w wypadku finałowej sceny to był błąd ze strony studia.  Pomimo wszystkich niedociągnięć i błędów Kosmiczny mecz: Nowa era nie jest filmem złym. Nie umywa się do oryginału, jednak to całkiem poprawne kino familijne, które spokojnie można obejrzeć z całą rodziną i w wielu momentach można się przy nim dobrze bawić. Ode mnie 5/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj