Tydzień temu narzekałem na totalne odcięcie się od głównej fabuły serialu Księga Boby Fetta, a 6. odcinek, który również nie jest w pełni temu poświęcony, pozostawia zupełnie inne wrażenie. W jakimś stopniu dlatego, że część epizodu stanowi dalsze wprowadzenie do wojny z Pyke'ami i pokazuje ważne roszady na polu bitwy. Sama walka nastąpi w widowiskowym finale, ale tutaj mamy wiele ważnych scen, dających poczucie, że stawka wydarzeń rośnie. Większość odcinka to historia zapowiadająca 3. sezon The Mandalorian, ale działająca o wiele lepiej niż dzielący widzów 5. odcinek. Dzięki temu wiemy, że to nadal Księga Boby Fetta, a nie The Mandalorian. Cobb Vanth to pierwsze zaskoczenie. Choć pojawił się już w barze Garsy w jednym z poprzednich odcinków, znaczenie jego roli w wojnie można uznać za niespodziewane. Dave Filoni jako reżyser sprawdza się nadspodziewanie dobrze. Widać, że po trudnych początkach w serialu aktorskim (najgorszy odcinek 1. sezonu The Mandalorian) lepiej czuje już formę opowiadania historii w tym medium. Razem z twórcą Księgi Boby Fetta bawi się gatunkiem westernu w wątku szeryfa. Początkowe starcie z Pyke'ami jest pod tym względem idealne, buduje doskonały klimat. To, co potem ma miejsce w miasteczku Vantha, to majstersztyk. Aż chce się krzyknąć: dajcie więcej!  Moment, gdy widzimy w oddali niewyraźną postać z kowbojskim kapeluszem... Każdemu fanowi Gwiezdnych Wojen szybciej zabiło serce! Niewątpliwie wszyscy wiedzą, KTO nadchodzi. Nie można sobie wyobrazić lepszego debiutu w wersji aktorskiej tak fantastycznej postaci, która sama w sobie powinna być synonimem słowa "western" - w końcu inspiracją do jego stworzenia były role Clinta Eastwooda z filmów Sergia Leone. Wspaniałe, mocne i od razu dające do zrozumienia widzom nieznającym tej postaci z Wojen Klonów, Rebeliantów czy Parszywej zgraj, że to łowca nagród, którego warto poznać. Świetnie wyszedł pojedynek z rewolwerowcem Cobbem. Wygrana Bane'a cementuje jego status i udowadnia, że pomimo upływu lat nadal jest znakomity w swoim fachu. Dobrze wykorzystano do tego Vantha, który został jedynie postrzelony. Twórcy doskonale pokazali tę różnicę w momencie rozstrzelania jego zastępcy. A to też zapowiada, że w finale jego rola może zapewnić widzom wielkie emocje. Wątek Cobba i jego miasteczka w jakimś stopniu wyjaśnia, dlaczego w ogóle zdecydowano się na taki radykalny ruch i skupienie na Dinie.  Poświęcenie połowy odcinka na trening Grogu pozostawia zupełnie inne wrażenie niż wydarzenia z 5. odcinka, gdy były one przedłużane przez choćby zabawę w mechanika czy niepotrzebny lot testowy myśliwcem. To pozwala znów wprowadzić na ekran młodego Luke'a Skywalkera. Wątek jest ważny prawdopodobnie nie tylko dla The Mandalorian, ale i dla całego uniwersum. Jednak wygląd mistrza Jedi może wywołać mieszane odczucia. Mamy ten sam problem, co w finale 2. sezonu, który tutaj jest ciut pogłębiony przez to, że bohater ma więcej scen z dialogami. Nie zrozumcie mnie źle: są momenty, gdy wygląda dobrze, naturalnie, ale czasem widać drobne zgrzyty, które nie pozwalają cieszyć się z efektu końcowego. Pomimo tego obecność Luke'a i zobaczenie go w roli mistrza uczącego swojego pierwszego ucznia wywołuje wiele pozytywnych emocji. To ten Luke, którego znamy, kochamy. Wielu fanów pamięta go ze starych książek. To pozwala przymknąć oko na niedoróbki technologiczne. 
fot. Disney+
+9 więcej
Cała sytuacja z treningiem Grogu potrafi wywołać wiele emocji, są nawet chwile wielkiego wzruszenia. Na tym etapie każdy widz zbudował już chyba emocjonalną więź z malcem, więc wydarzenia działają trochę jak rollercoaster. Scena z żabami to doskonałe nawiązanie do treningu Luke'a z Imperium Kontratakuje. Bohater przypomina sobie swój trening. A moment, gdy widzimy oczami Grogu rzeź w świątyni Jedi... to pierwszy, ale nie ostatni strzał w serce. Sam trening jest niezwykle uroczy i wesoły (ten spacer z Lukiem, jak przesuwa malca Mocą!). Wspomnienie o Yodzie, jego sposobie mówienia, cytowanie "nie próbuj, rób" i wszelkie takie niuanse doskonale budują atmosferę, krzyczą do widza: patrz, to Gwiezdne Wojny, jakich oczekujesz! Dave Filoni ma zaskakująco dobre wyczucie rzeczy mistycznych związanych z Jedi. Nawet pojawienie się Ahsoki Tano nabiera sensu z uwagi na jej związek z Anakinem, ojcem Luke'a. Są momenty, w których Luke czegoś się od niej uczy, co też jest ważne, bo siłą rzeczy ona ma większe doświadczenie w byciu Jedi, bo była szkolona w świątyni, a Skywalker nie. Najmocniejszy strzał w serce następuje w finale wątku Grogu i Luke'a. Ten moment, gdy Din po rozmowie z Ahsoką decyduje się na przekazanie prezentu, potrafi wzruszyć. Zbliżenie na skrytą za hełmem twarz Dina pokazuje tyle emocji - i to bez ich dosłownego obrazowania. Bynajmniej w tym momencie Ahsoka nie odnosi się do zasad edi, które niestety powracają w słowach Luke'a, a powinny być zapomniane. To proste fakty, że Grogu tęskni, tak jak Din i spotkanie pogłębi złe emocje. To nie koniec... Jeszcze później Luke Skywalker daje wybór malcowi. Wybór wręcz niemożliwy i tak mocno poruszający, jak jeszcze nic w tym serialu (i prawdopodobnie też w The Mandalorian). Co ciekawe, motyw wyboru świetnie podkreśla charakter Luke'a. Podobnie postąpił w fabule gry Star Wars: Battlefront II, gdy mówił o wyborze tego, by być lepszym. Tutaj Baby Yoda musi zdecydować, czy chce dalej podążać ścieżką Jedi i dostać miecz świetlny samego mistrza Yody, czy wybrać malutką kolczugę z beskaru. Napięcie sięga zenitu, emocje w sercu są pełne i - bum! - koniec. Z jednej strony mógłbym wydać okrzyk niezadowolenia, że Dave Filoni i spółka bawią się z widzami w taki sposób. Z drugiej strony - takiej obiektywnej i czysto realizatorskiej - to najlepsze, co Księga Boby Fetta mogła zrobić przed wydarzeniami z finału. Pozostawienie widza w tak dużych emocjach to strzał w dziesiątkę. Jest to jednak decyzja problematyczna, bo największe emocje i zainteresowanie budują rzeczy niezwiązane z tym, o czym Księga Boby Fetta powinna być. Czy to wada? I tak, i nie. Z uwagi na to, jak działają tutaj emocje, trudno narzekać, bo to nadal dobre Gwiezdne Wojny. W końcu wątek Grogu i Luke'a to nie jest gra na nostalgii, ale coś zupełnie innego. Z drugiej strony to zmiejsza wartość historii Boby Fetta, który pokazuje się nam na zaledwie kilka sekund. Rozumiem, że to jedno uniwersum, ale to kolejny odcinek, który przypomina bardziej 3. sezon The Mandalorian. Powiązanie z główną historią Fetta jest zbyt luźne, by usprawiedliwiać tę mimo wszystko niezrozumiałą i złą decyzję. Jeśli po zakończeniu serialu będziemy pamiętać wyłącznie o Luke'u Skywalkerze i Grogu, to coś tutaj nie wyszło. Tym samym finał staje przed nie lada wyzwaniem. Niestety, gdzieś z tyłu głowy pojawia się wniosek, że być może zabrakło pomysłu na 8 odcinków, dlatego część z nich przerobiono na teaser 3. sezonu The Mandalorian.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj