Mass Effect: Andromeda miał pod górkę właściwie od momentu ogłoszenia prac nad tym tytułem. Poprzednie odsłony tej marki postawiły poprzeczkę bardzo wysoko zarówno w kwestii historii, jak i mechaniki. Przez lata, jakie minęły od premiery pierwszej części, seria zgromadziła wierne grono fanów zafascynowanych kosmiczną epopeją BioWare. Sam osobiście siadając do tej gry, miałem duże nadzieje, których nie zdołała ostudzić nawet przedpremierowa burza w internecie. Jednak czy takie nastawienie wystarczy, by czerpać radość z najnowszego dzieła BioWare?

Andro-bieda

Kwestię grafiki omawiam zwykle na końcu recenzji, ale w wypadku Mass Effect: Andromeda postanowiłem postąpić inaczej. Fala rozwodnionego kompostu, jaka przelała się przez internet, kiedy jeszcze przed premierą pokazano modele żeńskich postaci oraz animacje towarzyszące bohaterom gry, osiągnęła skalę bliską biblijnego potopu, ale czy słusznie? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Z jednej strony wspomniane cechy graficzne zdecydowanie wymagają poprawy, która zresztą już została zapowiedziana, ale z drugiej reakcja internautów była moim zdaniem nieco przesadna. Oczywiście modele postaci i ich animacje są kluczowymi elementami audiowizualnego odbioru gry, ale nie jedynymi. Prawda jest taka, że reszta grafiki opartej na silniku Frostibite znanemu z większości nowych produkcji EA jest naprawdę piękna. Zróżnicowane lokacje, efekty cząsteczkowe i całkiem udana fizyka mocno rekompensują braki w reszcie aspektów oprawy. Skoro już przy grafice jesteśmy, to słów kilka o udźwiękowieniu i polskiej lokalizacji. Do tego pierwszego nie ma co się przyczepić, muzyka jest naprawdę przyjemna i dobrze komponuje się z tym, co widzimy na ekranach. Jeśli chodzi o lokalizację, powiem szczerze, że cieszę się z faktu, że jest ona tylko kinowa, jednak i w napisach zdarzały się literówki czy też błędy w tłumaczeniu, na tyle sporadycznie jednak, że nie raziło to aż tak. Jednakowoż polecam czytanie leksykonu po angielsku, jest wiele nawiązań do starej sagi, które gdzieś uciekły w tłumaczeniu.
Fot. BioWare

Nowe miasto, stara śpiewka

Zupełnie inną kwestią jest słabo napisana historia. Poprzednia Mass Effect: Trilogy, choć nieco straciła przy części trzeciej, była mocnym, twardym i epickim science fiction – tutaj tego brak. Motyw eksploracji kosmosu ma doskonały potencjał, co pokazuje choćby niezliczona ilość odcinków Star Trek czy nawet nieodżałowane Firefly. Tutaj mamy natomiast ten temat po prostu spaprany. Koncept jest bardzo prosty – jeszcze przed wojną ze Żniwiarzami zostaje powołana Inicjatywa Andromeda, mająca na celu skolonizowanie galaktyki, od której wzięła swoją nazwę. Istotnym elementem tej organizacji stają się drużyny Pionierów (ang. Pathfinders – mam straszny problem z tym, i nie tylko, tłumaczeniem), a jednym z nich zostaje Alec Ryder, ojciec naszych bohaterów. Inicjatywa boryka się z problemami finansowymi, dopóki nie pojawia się tajemniczy sponsor. Tutaj nie będę wchodził w zbyt duże szczegóły, bo akurat ta historia warta jest odkrycia samemu. Flota składa się z Nexusa stanowiącego bazę wypadową oraz czterech Ark – ludzkiej, turiańskiej, salariańskiej i należącej do Asari. 100.000 kolonistów wyrusza ostatecznie na wyprawę na rok przed ostateczną bitwą ze Żniwiarzami. Mijają 634 lata, ludzka Arka, Hyperion, dociera do Gromady Helejosa, zaczyna się nasza historia... Po przybyciu okazuje się, że wszystko, co wiedzieli o nowym domu to brednie, ginie trochę ludzi, a na dodatek spotykają obcą rasę, która chce zrobić dokładnie to samo, co starzy kosmici w Drodze Mlecznej – zasymilować lub zniszczyć. W dalszej części opowieści dostajemy nawet powtórkę motywu Protean i Tygla. A przecież można było tyle z tym zrobić, nie trzeba było dawać zalążka do nowej, epickiej wojny, wystarczyła codzienna walka o przetrwanie na niezbadanych światach. A tak ma się wrażenie, że każda galaktyka ma swoją superzłą rasę, która chce ją przejąć, brakuje tylko momentu, w którym Kettowie spotkają się ze Żniwiarzami. Nie powiem, wciąż dobrze bawiłem się, odkrywając nowe obszary, ale towarzyszyła mi atmosfera wtórności. Rozumiem chęć stworzenia kolejnej, pełnej patosu epopei o podboju kosmosu, ale można to było poprowadzić inną drogą. Mam tylko nadzieję, że BioWare nie zaprzepaści szansy na dobre wykorzystanie tajemnic, jakie kryją się za nieznanymi sponsorami Inicjatywy i prawdziwym celem wysłania jej do Andromedy. Z drugiej strony ten wątek pachnie mi mokrym psem, takim z trzema głowami.
Fot. BioWare

Still roaming on, that's what pathfinders are for

Wspomniana wcześniej eksploracja stanowi oś mechaniki nowej rozgrywki. Muszę przyznać, że mimo iż mam wrażenie, że widziałem to już nieco na inną skalę w przypadku Dragon Age: Inquisition, to jednak nie odebrało mi to frajdy, jaką dawało poznawanie nowego otoczenia. W końcu nasz Pionier (bądź Pionierka) przybył tu, by znaleźć dla nas nowy dom. Przyjdzie nam to zadanie spełnić przez odnajdywanie budowli rasy Porzuconych, które służyły ochronie planet przed zgubnymi skutkami Plagi, kosmicznej katastrofy, będącej przyczyną tego, co dzieje się obecnie w Helejosie. Niektórych może odrzucić otwarty świat czy też raczej światy, na których dzieje się gros akcji, jednak ja osobiście uważam, że skoro gra opowiada o odkrywaniu, to nie mogła być prowadzona liniowo. Zresztą Mass Effect: Andromeda ciężko nazwać grą open world. Planety, na których dzieje się akcja, nie mają zbyt dużej powierzchni do zwiedzania względem tego, co prezentują nam inne tytuły z taką formą rozgrywki. Dodatkowo są one przemyślane i osobiście nie odczułem, by były puste. Przednio bawiłem się, jeżdżąc po bezdrożach Nomadem (taki Mako, tylko lepszy, co nie stanowi zbyt dużego wyzwania), kombinując jak tu pokonać daną przeszkodę terenową. Polecam zainstalować ulepszenie wyłączające kontrolę trakcji i polecieć na Voeld, gdzie mamy zamarznięte jeziora, można poczuć się jak kierowcy piłujący Golfa na ręcznym w zimie. Na piechotę też jest nieźle, choć większość planet, nim uruchomimy technologię Porzuconych, zwykle usiłuje nas zabić takimi sympatycznymi modyfikatorami pogody jak na przykład śmiertelna dawka promieniowania czy też woda rażąca nas prądem.
Fot. BioWare

Ogniem i Karabinem

Toksyczne powietrze i wanna, do której ktoś wrzucił suszarkę, to nie jedyne naturalne przyczyny śmierci w Gromadzie Helejosa. Możemy także zginąć rozstrzelani, spaleni laserem, wysadzeni w powietrze czy rozczłonkowani i pożarci przez rozentuzjazmowanych przedstawicieli lokalnej fauny. I tutaj dochodzimy do najjaśniejszego punktu całej gry, czyli walki. Jest cudowna, dynamiczna i miodna. W odróżnieniu od poprzednich odsłon nasz bohater nie ma przypisanej klasy, a jedynie profile uzależnione od jego wyborów w drzewkach umiejętności i dające specjalne bonusy. Drzewka są trzy – walka, biotyka i technologia, a to, jaki profil dzięki nim odblokujemy, zależy od liczby zainwestowanych w nie punktów. Dodatkowo owe zestawy można przełączać podczas walki, co jeszcze bardziej zwiększa swobodę taktyczną. Dodajmy do tego plecak rakietowy (z możliwością zawisania w powietrzu) i różne bronie do walki wręcz i otrzymamy naprawdę świetną zabawę. Jest to pierwszy element tej gry, do którego nie mam się absolutnie o co przyczepić. Dodam jeszcze, że broń i wyposażenie posiada poziomy jak w części poprzedniej, z tą różnicą, że teraz możemy ją również sami tworzyć i nawet zmieniać nazwy elementów ekwipunku.
Fot. BioWare

Wojna o nowy dom

W grze nie zabrakło też trybu wieloosobowego. Twórcy poszli po linii najmniejszego oporu i przekopiowali większość mechanik wprost z Mass Effect 3. Nie jest to bynajmniej zarzut, gdyż jak mawiają, jeśli coś nie jest zepsute, nie naprawiaj tego. Otrzymujemy zatem naprawdę porządny tryb Hordy, w którym udział bierze do 4 graczy. Powracają skrzynki z wyposażeniem, zadania w trakcie misji i predefiniowane postacie. Znika natomiast wpływ, jaki ten tryb miał na przygodę dla jednego gracza. Największą bolączką jest tu dla mnie obecność mikrotransakcji. Skoro BioWare otwarcie przyznało, że tryb wieloosobowy jest tylko dodatkiem, któremu nie planują poświęcać zbyt wielu zasobów w kwestii rozwoju i udoskonalania, to czemu chcą na tym robić pieniądze w dość bezczelny sposób? Poniżej mała demonstracja trybu multi, zobaczcie sami

Quo vadis, Pionierze?

Podsumowując – ‌Mass Effect: Andromeda to nie jest gra zła. To mocny średniak ratowany przez świetny system walki, tryb sieciowy i zróżnicowane lokacje. Historia, choć nienajlepsza, daje twórcom mnóstwo okazji do zrehabilitowania się poprzez ciekawy rozwój wątków. Czuć, że jest to dopiero początek nowej sagi i za to tytuł ten dostaje u mnie kredyt zaufania. Polecam tę grę, choć ze świadomością, że nie trafi ona do każdego.
Fot. BioWare
+14 więcej
PLUSY: + Świat + Walka + Multiplayer + Offroad + Zróżnicowane lokacje MINUSY: – Część animacji – Nierówny poziom detali postaci – Poczucie wtórności – Mikrotransakcje
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj