The Purge coraz bardziej pokazuje swój sinusoidalny charakter – po stosunkowo ciekawym wstępie przyszedł przestój, następnie w zeszłym tygodniu znów otrzymaliśmy nadzieję na dynamikę, po czym po raz kolejny obserwuję spadek jakości - w dodatku przez nadmierne głupoty scenariuszowe. Takie właśnie są odcinki numer 5 i 6 – znów przepełnione retrospekcjami i zapchane scenami, które niewiele wnoszą do fabuły. Na tym etapie zaczyna to trochę razić w oczy. Jane opuściła biurowiec i od początku kieruje swoje kroki w kierunku domu Davida – to tutaj czuję pierwszą dłużyznę, bo mam nieodparte wrażenie, że bohaterka idzie do niego i idzie w zasadzie przez całe dwa odcinki, a to zdecydowanie za długo. Wątek z grupą feministek zamknięto równie szybko co się zaczął – gdyby nie to, że kobiecie udało się wreszcie dotrzeć do Davida, prawdopodobnie zasnęłabym ze znudzenia, bo ileż można patrzeć na to, jak przechadza się pustymi ulicami... Szczytem braku pomysłu na ten wątek była przedłużona i przesadnie zwolniona scena z grupą przebierańców z miotaczami ognia – Jane po prostu na nich patrzyła, ukrywając się za jakimś pojazdem. Przez kilka minut razem z nią obserwowaliśmy przemarsz zabójców, z którego koniec końców nic nie wynikło – ani to nikomu do niczego potrzebne, ani ciekawe. Widać wyraźnie, że te ujęcia miały tylko zająć czas antenowy, a przez to bardzo uwypuklony staje się fakt, że twórcom zwyczajnie brakuje już pomysłu. Ciekawiej już robi się w domu Davida – przyznam, że nie spodziewałam się, że nasłana na niego zabójczyni straci życie i że to jego naprawdę należy się bać. Na tę chwilę trudno jednak powiedzieć o nowym wątku coś więcej, bo ucięto go wraz z pojmaniem Jane – można jednak spodziewać się perwersji i nieco innej formy oczyszczania niż byle zabójstwo – to przynajmniej zdążyły nam zasugerować sceny z kobietami w klatkach, które były obmacywane przez zamożnych panów. Choć co nieco ruszyło też naprzód w wątku Jenny i Ricka, rozwiązanie jakie na tę chwilę zaproponowano jest dla mnie kompletnym zawodem – na przyjęciu rzeczywiście doszło do rozróby i krwawej jatki, jednak naszych bohaterów zupełnie to ominęło. Zamknięte pomieszczenie, jakim była wielka willa sąsiadów, od początku wydawało mi się idealnym miejscem na grę w kotka i myszkę, tymczasem młode małżeństwo wymyka się zagrożeniu i jak gdyby nigdy nic ucieka do własnego domu, marnując cały potencjał tego wątku. Co gorsza, cała ucieczka poszła jak z płatka i ani się obejrzeliśmy, a Jenna i Rick siedzieli już bezpiecznie w piżamach we własnym domu. Fakt, że Jenna jest w ciąży w dalszym ciągu jest wyraźnie podkreślany przez twórców, jednak nie czuć z tego powodu dodatkowego zagrożenia tak, jak się tego spodziewałam – kobieta ani razu nie znalazła się w bezpośrednim niebezpieczeństwie i tak naprawdę nie zdarzyło mi się zadrżeć ani o jej los ani o los jej ukochanego i dziecka. W tym wątku wyraźnie czegoś brakuje – być może to wrażenie towarzyszy mi przez położenie nadmiernego nacisku na ten nieszczęsny trójkąt miłosny. Cały czas bowiem mam wrażenie, że Jenna i Rick są zupełnie odcięci od czystki i dokonującej się masakry, a ich największym zmartwieniem jest to, kto z kim i kiedy poszedł do łóżka. Robi się to trochę nudne. Mam nadzieję, że końcowa scena 6. odcinka doda temu wszystkiemu trochę rumieńców – swoją drogą, fakt, że do ich zabarykadowanych drzwi puka Lila, fajnie nawiązuje do pierwszego filmu The Purge, gdzie cała kluczowa akcja również rozpoczęła się w momencie wpuszczenia do bezpiecznego domu osoby z ulicy.
fot. materiały prasowe
Średnio wypada także wątek Miguela i Penelope – okej, bohaterowie w końcu się spotkali, ale tak naprawdę nic z tego nie wynika. Dalej muszą uciekać i ratować własne tyłki, jednak tym razem są przy tym ramię w ramię, a nie osobno. Przez dwa odcinki tak naprawdę obserwowaliśmy ich związanych przez byłego chłopaka dziewczyny – jeśli fakt ustawienia rodzeństwa na stosach i polania benzyną miał wzbudzić we mnie jakieś emocje, to niestety nie zadziałało. Na główne zagrożenie tego wątku wybrano bowiem kompletnie nieogarniętego „złoczyńcę” – od samego początku widać, że chłopakowi brakuje piątej klepki i trudno dać wiarę, że rzeczywiście uda mu się wyrządzić im krzywdę. Pusty śmiech ogarnął mnie gdy Miguelowi jak gdyby nigdy nic udało się go znokautować – kto normalny nie związuje nóg osobie przywiązanej do drewnianej kolumny? Od początku było oczywiste, że rodzeństwo właśnie tak wyjdzie z opresji – i rzeczywiście, wątek nie zaskakuje i ani przez moment nie trzyma w napięciu. Ponadto – strasznie się ciągnie, a rozmowy przy słupach w cyrkowym namiocie zdają się nie mieć końca. I na koniec – tajemniczy mściciel, który pojawił się już kilka odcinków wcześniej. Od momentu jego debiutu każdy z odcinków kończy się tym samym monologiem z offu o wymierzaniu sprawiedliwości – jakże głośne było moje westchnięcie, gdy i w bieżących epizodach usłyszałam to po raz kolejny. Na szczęście tym razem zaoferowano nam coś więcej niż tylko jego maskę – poznaliśmy w końcu origin story tajemniczego bohatera. Origin, który niestety nie satysfakcjonuje. Okazuje się, że to randomowy pracownik fabryki, który po prostu zdecydował się na podążanie inną ścieżką w Noc oczyszczenia. Cóż – to fajnie. Chyba tylko tak można to skomentować, bo nie kryje się za tym nic głębszego. Na plus na pewno można zapisać równowagę, jaką twórcy starają się utrzymywać w wątkach – do opowiedzenia nam tej historii podeszli dość intuicyjnie, jakby przewidując kierunek, w jakim pójdzie zainteresowanie widza. I tak, gdy czuję już przesyt historią Jenny i Ricka i zastanawiam się co u Jane, nagle jak na zawołanie pojawia się wątek Jane. Jest to rozplanowane i sprawiedliwe, a wszyscy bohaterowie mają dla siebie taką samą ilość czasu (szkoda tylko, że nie jest on dobrze wykorzystany, ale o tym już przecież mówiliśmy). Podobnie sama realizacja – techniczna strona, scenografia i efekty specjalne są tym, czemu nie mam zupełnie nic do zarzucenia – dalej czuć tu klimat oryginalnych filmów i dalej w pewnych momentach może zrobić nam się nieco strasznie na widok przerażających kostiumów i masek. Pod względem wizualnym to prawdziwy karnawał barw i kolorów – na coś takiego zwyczajnie dobrze się patrzy. Kuleje jednak scenariusz, w związku z czym nawet najlepsze kadry nie sprawią, że wybaczymy serialowi ubytki w fundamentach. Na tę chwilę historia zdaje się być zawieszona na niczym, a bohaterowie nie robią nic innego, tylko biegają w bliżej nieokreślonych kierunkach, byleby zająć ekranowy czas – obawiam się, że będzie tak aż do finału, a do wschodu słońca przecież jeszcze daleko...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj