Pewnie widzieliście zwiastuny, więc z grubsza wiecie, o co chodzi. Oto prawdziwy, klasyczny potwór Frankensteina w środku współczesnej wojny pomiędzy siłami dobra i zła. Jak to możliwe?

Scenarzysta i reżyser tego filmu, Stuart Beattie, nie ma z tym problemu. W około minutę streszcza nam klasyczną fabułę Mary Shelley, a potem nagle dorzuca do pieca demony i gargulce (które mają być taką autorską wizję sił dobra. Aby było jasne, że nie do końca mówimy o naszym świecie, tu katedry, w których żyją gargulce, pełne są krzyży z trzema poprzeczkami. Zresztą taki nawet mają kształt). No i mamy wojnę. Która ciągnie się przez stulecia i której Adam Frankenstein staje się ważnym elementem. Sensu to większego nie ma, ale są za to efekty specjalne. Bo wspomniany już Stuart Beattie (scenarzysta pierwszych Piratów z Karaibów czy pierwszego kinowego G.I. Joe.) w końcu dostał hollywoodzkie pieniądze na film i postawił na efekty. Za każdym razem celebruje więc przemianę gargulców w ludzi czy ludzi w demony, a resztę filmu traktuje dość pretekstowo. Mam wrażenie, że jego podstawowe wskazówki reżyserskie ograniczały się do "wchodzisz do pomieszczenia, najpierw rozglądasz się na boki, a potem zaczynasz mówić", bo ta formuła powtarza się tu z precyzją zegarka. A że nie każdy (czy w zasadzie prawie nikt) z obsady nie ma charyzmy Billa Nighy, to trudno tu mówić o jakichś aktorskich kreacjach. Ot, obsadzono zupełnie przyzwoitych aktorów czysto po warunkach (Yvonne Strahovski, Miranda Otto, Jai Courtney), a do głównej roli wzięto Aarona Eckharta, by jeszcze raz przed pięćdziesiątką spróbował stać się pierwszoligową gwiazdą kina. No i nie zostanie. Nawet mi nie żal.

Jeśli w ogóle oglądać Ja, Frankenstein, to na dużym ekranie, w 3D, najlepiej w IMAX, bo efekty to to, co w tym filmie najlepsze. Nie mówię przy tym, że to jakieś efekty bardzo wypasione, ale wszystkie inne elementy tego filmu są od nich po prostu słabsze. Jeśli komukolwiek go polecać, to fanom serialu Buffy: postrach wampirów, którzy stęsknili się za tym momentem, gdy trafiony kołkiem wampir rozpada się w pył. Tu w miarę analogicznie giną demony i efekt ten powtórzono setki razy. I żebyśmy mieli absolutną jasność – nie znajdziecie tu humoru, wyrazistych postaci czy zaskakujących zwrotów akcji podobnych do tych z serialu Whedona. Tylko ten efekt rozpadania się w pył (tu on się jeszcze nawet dodatkowo tli).

Od dekad Hollywood nie potrafi nawiązać do swej pięknej tradycji filmów z potworami. Co kilka lat powstają nowe kinowe opowieści o wampirach, wilkołakach, Frankensteinie, ale nieomal każda z nich to wielki przerost formy nad treścią. Ja, Frankenstein jest niestety kolejnym przykładem tej zasady.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj