Wszyscy sympatycy Glee z pewnością zastanawiali się, jak w muzycznym świecie uporają się ze śmiercią Finna. Ostatni odcinek był przejmujący, wzruszający, pełen klasy. Po nim dostajemy epizod, w którym wszystko wraca do normy. Mamy całkiem niezłe wątki i wykonania w Nowym Jorku oraz powielane po raz setny schematy w Limie. Tym bardziej szkoda dobrego, pełnego możliwości doboru muzycznego, czyli starcia fanów Lady Gagi z fanami Katy Perry. To mógł być wspaniały odcinek!
Ci, którzy czekali na kontynuację dramatycznych wydarzeń z pożegnania Finna, mogą poczuć się odrobinę zawiedzeni. Co prawda postacie wspominają przyjaciela ze smutkiem, ale prawda jest taka, że życie toczy się dalej. Aż... za bardzo. Poza pożegnalnym odcinkiem nie dostajemy żadnej głębszej refleksji nad śmiercią młodego bohatera, a tak naprawdę mogliśmy się na to nastawiać po pełnych bólu wspomnieniach. Niestety świat Glee zatrzymał się tylko na krótką chwilkę.
[video-browser playlist="634061" suggest=""]
Aby zaoszczędzić sobie przykrości we wspominaniu długiej drogi w dół, którą podąża serial, warto zacząć od jednego zdecydowanego pozytywu odcinka. Jest nim oczywiście Starchild grany przez Adama Lambera. Co za głos, co za energia! Pierwszy raz od dawna jest w Glee muzyczna moc, a chociaż wybór piosenki Lady Gagi był raczej oczywisty i nic szokującego w nim nie było, to jednak piosenkarz ma wejście do serialu więcej niż mocne. Od czasu, gdy zobaczyliśmy w zeszłym sezonie Kate Hudson, nikt nie przykuwał takiej uwagi jak Starchild. W kwestii szczerego entuzjazmu odczuwanego w trakcie oglądania ostatniego odcinka – to by było na tyle.
Po pożegnaniu Finna w Limie wszystko wróciło do względnej normy. Tina nadal jest irytująca, a Will na jednej minie ogrywa swoje wzruszenia. Bohaterowie w ramach przygotowań do finałów krajowych dzielą się na dwie grupy, które mają przedstawić własne interpretacje hitów Lady Gagi i Katy Perry. W tle mamy biednego, młodego Puckermana, z którym Marley nie chce pójść do łóżka. Serio, to jest dramat odcinka. Na dalszym planie stoi uwodzicielska, pełna seksualnej mocy jedna z diabelskich cheerleaderek. Taki jest pomysł na odcinek pana Murphy’ego. Proszę pana, czy pan nie spędza za dużo czasu nad American Horror Story i dlatego wymyśla takie scenariuszowe gnioty? Bo powtarzalność, rozciapkanie i zwykła daremność tej intrygi woła o pomstę do nieba. Głupszym odcinkiem był tylko ten, w którym Rachel chciała sobie zoperować nos i wszyscy śpiewali jej, że jest piękna. Na szczęście to było tak dawno temu, że wszyscy zdążyli zapomnieć.
[video-browser playlist="634063" suggest=""]
Kolejne powtórzenia są zmorą tego odcinka. Widzieliśmy już Sue planującą zniszczyć Glee Club, widzieliśmy już niepokonanego rywala, którego trzeba pobić na zawodach. Widzieliśmy już złe do szpiku kości i seksowne jak Lara Croft cheerleaderki. Aha, Lady Gagę w wersji Glee też już widzieliśmy. I o co chodzi z prezentowaniem Katy Perry jako miłej dziewczyny z sąsiedztwa? Z tego co wiemy, jest napakowana seksapilem w o wiele wyższym stopniu niż Lady Gaga. Klisza pogania kliszą, a interpretacje hitów muzyki pop są raczej słabe. Jedynym odważnym wyborem jest wersja akustyczna hitu "Wide Awake", którą jednak zaburzają bardzo przeciętne głosy Kitty i Tiny. Szkoda, że Baby Puckermann i Unique nie zaśpiewali tego w duecie. Ci, którzy nadal bronią sensowności pozostawienia w serialu wątku "szkolnego", mają dzięki scenarzystom coraz mniej na swoją obronę. Pozostaje odliczanie do końca tego sezonu i liczenie na to, że część bohaterów przeniesie się do Nowego Jorku. Czas, by Glee dorosło, bo coraz większa jest różnica między poziomem trzymanym w Big Apple a tym na prowincji.
W Nowym Jorku Kurt zakłada zespół, chociaż tak w rzeczywistości nie wiadomo dlaczego. Ale skoro ma taką fantazję, niech będzie. Dzięki temu dostajemy fantastycznego Starchilda i odrobinę świeżego powietrza, które zaczęło do nas dochodzić już po pojawieniu się w serialu Demi Lovato. Nic odkrywczego co prawda dokoła Rachel, Kurta i Santany się nie dzieje, ale ich wykonanie na końcu odcinka "Roar" Katy Perry jest bardzo sympatyczne, w prostym, ale miłym dla ucha stylu. W tym samym czasie w McKinley latają z gołymi torsami na lianach i nie, to nie wygląda ani apetycznie, ani seksownie. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, ostatnio w Glee mniej daje o wiele większy efekt. I mniejszy ból głowy.