Chwaliłem poprzedni sezon za rozpoczęcie fabuły w miejscu jej zakończenia. Trzeci sezon podąża ścieżką krótkiego przeskoku w czasie. Nie będę oczywiście teraz krytykował tego zabiegu, gdyż w tym wypadku sprawdza się znakomicie. Pozwolił on wygodnie rozstawić bohaterów i nie tracić czasu na „wdrażanie” ich w nowy status quo. Tym razem w historii dzieje się tak dużo, że powolne wprowadzenie zmian byłoby stratą czasu. Zważywszy na fakt, iż moim głównym zastrzeżeniem do tego serialu było nieraz usypiające tempo akcji, to trzeci sezon mogę uznać za idealny. W końcu u każdego z bohaterów coś się dzieje i nieważne, kto właśnie pojawia się na ekranie (o ile nie jest to w dalszym ciągu irytująca oraz niesamowicie sztywna Max) można być pewnym, że nie będzie się chciało zasnąć. Pozytywnie działa tym razem większa ilość lokacji oraz zwrotów zaserwowanych przez scenarzystów. Na przykładzie Flinta albo Vane'a czuć progres w fabule. Gdy doda się do tego wciąż rozwijających się bohaterów, wychodzi na to, iż Black Sails prawdziwie dojrzeli i powoli dołączam do grupy ludzi zachwyconych tą produkcją. Może i komuś zabraknie w tym serialu batalii prowadzonych na morzu, ale nawet na poczynania wojskowe narzekać się teraz zwyczajnie nie da. Postacie to ogromna zaleta tego tytułu i mówię tu zarówno o debiutantach, jak i starych znajomych. Mocnym punktem obsady (może nawet bardziej niż poprzednio) są Flint i Vane. Co prawda ich relacja poszła w zupełnie innym kierunku, niż tego oczekiwałem, ale tymi korsarzami nie sposób się nie zachwycać. Łatwo było mi wczuć się w rolę szeregowego pirata, (co z punktu widzenia zaangażowania fabularnego miało dla historii ogromne znaczenie), by zrozumieć postępowanie tłumu wobec wydarzeń, których świadkiem byłem podczas seansu tego sezonu. Świetnie poprowadzona została postać Johna Silvera, który z bohatera irytującego i głupkowatego przemienił się w osobę równą, a może nawet przewyższającą Flinta. Nie do końca przekonuje mnie sposób, w jaki Luke Arnold portretuje tego bohatera, ma on w sobie coś odpychającego, mimo to nie mogę nie docenić przemiany, jaka w nim zaszła i zapewne będzie wciąż zachodzić w czwartym sezonie. Jeżeli mowa już o przemianach bohaterów, to kolejnym udanym przykładem będzie Eleanor. O ile w dwóch poprzednich sezonach nie potrafiłem uwierzyć w jej zdolności przywódcze, to odrobina historii wyjaśniająca widzom, jak doszło do zyskania władzy przez pannę Guthrie, zadziałała idealnie. Dodała głębi postaci, a poza tym sama aktorka zmieniła nieco sposób odgrywania bohaterki. Zaliczam to na plus, gdyż tego również wymagał scenariusz, ale po raz kolejny jestem pod wrażeniem rozwoju charakterologicznego ukazanego w Black Sails. Zresztą peany pochwalne mógłbym również napisać pod adresem innych protagonistów. Jeszcze jedno szczególne wyróżnienie należy się Anne Bonny i Rackhamowi. Zwłaszcza ten drugi zyskał w tym sezonie. Na przestrzeni serii zmężniał i choć wciąż nie udaje mu się zbudzić strachu wśród innych, to miał okazję się wykazać. W pamięci zapadnie mi na długo zapewne odcinek dziewiąty. Nie spoilerując zbytnio tym, którzy nie oglądali, powiem, że mam na myśli rozmowy w karocy. Tutaj też należą się brawa twórcom za powiązanie z historią (odnoszące się do pewnej książki). Prawdopodobnie w całym serialu takich smaczków znalazłoby się więcej, więc dla pasjonatów przeszłych czasów ta produkcja musi być zapewne kopalnią easter-eggów. W trzecim sezonie pojawiły się dwie znaczące postacie historyczne, które odegrały znaczącą rolę w fabule serialu i których występ oceniam zupełnie inaczej. Mowa tu o gubernatorze Woodesie Rogersie oraz Edwardzie „Czarnobrodym” Teachu. Pierwszy z nich – przez całą serię znajdujący się na pierwszym planie, robiący za złoczyńcę sezonu, a przy tym niezwykle charyzmatyczny od razu sprawił, że go znienawidziłem. Wątek tej postaci i jego zatargi z piratami to jedna z lepszych rzeczy, która przydarzyła się tej produkcji. Parę scen z jego udziałem zapadło mi naprawdę głęboko w pamięć, co jest składową świetnego scenariusza, a także gry aktorskiej. Czarnobrody za to może ustawić się w kolejce do nagrody „niewykorzystany potencjał”. Nie mam żadnych zastrzeżeń do interpretacji Ray Stevenson. Teach wzbudzał sympatię i jednocześnie ukazywano jego potęgę, choć jeden z fabularnych momentów dotyczących Flinta, nie za bardzo mi się spodobał. Takich ikonicznych bohaterów wprowadza się do fabuły w dwóch przypadkach – albo mają grać pierwsze skrzypce, albo są epizodycznym dodatkiem, by mrugnąć do widza okiem. Czarnobrody stoi tutaj w rozkroku. Nie jest ani pierwszoplanowy, ani na tyle mały, by mówić o epizodzie. Jest nijaki, co bardzo mi uwierało. Liczyłem na jakiś iście efektowny moment z nim w roli głównej i takowego się nie doczekałem. Tę postać można jeszcze jednak odratować, więc mam nadzieję, iż scenarzyści tak zrobią. Black Sails poczynili ogromny progres od pierwszego odcinka. Gdy wracam myślami do poprzednich sezonów, to nie mogę uwierzyć, że udało się tak dobrze wyprowadzić ten serial. O ile od strony technicznej tytuł prezentował bardzo wysoki poziom od początku, to o reszcie nie mogłem tego powiedzieć. Na szczęście również pod względem scenariusza produkcja wzbiła się na wysoki pułap.  W końcu miałem wrażenie, że bohaterowie przez cały sezon coś robią, przeżywają przygody i problemy. Powiedziałbym, że zapachniało mi naprawdę godnym uwagi tworem, ale zapachnieć to mógł drugi sezon, bo trzeci to jest już pełnoprawny produkt. To już nie jest tylko serial dla miłośników piractwa, to naprawdę ciekawa propozycja dla wielbicieli produkcji kostiumowych. Jeżeli tradycji stanie się zadość i w czwartym sezonie poziom jeszcze wzrośnie, to uznam te 38 epizodów za warte mojego czasu, bo tak konsekwentnie rozwijane produkcje się ceni.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj