Pół wojny zaczyna się od dość mocnego uderzenia, ale trzeba przyznać, że Joe Abercrombie w poprzednich częściach cyklu niespecjalnie zajmował się wstępami. Jak przyszło co do czego, to akcja wkraczała na karty powieści niczym huragan. Trzeba przyznać, że konsekwentnie tego się trzyma. W kolejnej części mamy nowych bohaterów, ale oczywiście nie zabraknie tych, których pamiętamy z poprzednich tomów i których polubiliśmy mniej lub bardziej. Yarvi jak zawsze obecny! Muszę przyznać, że jego przemiana w zdolnego i przebiegłego rekina zaczęła mnie dołować już od drugiego tomu, ale tak to już jest ze światem wielkiej polityki. Oprócz tego spotkamy także Zadrę i wielu innych.
Wprowadzanie świeżej krwi w sumie jest bardzo wygodne, bo pisarz może obarczyć świeżynki nowymi problemami, trudnymi decyzjami i konsekwencjami związanymi z powyższymi. Nowe wątki też są miłym urozmaiceniem i nie pozwalają czytelnikowi się nudzić. Poza tym nie zapominajmy, że ta trylogia akurat przeznaczona jest dla młodszych odbiorców, których nie należy zbytnio przytłaczać wątkami filozoficznymi czy opisami przyrody.
Niestety, gdy zerkniemy wstecz, zobaczymy pewne schematy, które pisarz lubi stosować, ale robi to z takim wdziękiem i jakoś tak umie to zamieszać, że mu się to wybacza. Mnie osobiście bardzo zmęczyło to, że główni bohaterowie przy licznych okazjach przypominają sobie mądrości swoich mentorów. Skojarzenie z Paulem Coelho lub memami internetowymi jest dość silne. Jednak podkreślam, nie przeszkadza to w odbiorze, choć może trochę drażnić.
Pół wojny nie odbiega pod względem pisarskiego warsztatu od poprzednich części. Dostaniemy wszystko to, co nam się spodobało. Jest wartka akcja, porywające opisy walk, emocje i tego typu atrakcje. Nie zabraknie także silnych wzruszeń, ale pisarz nieraz już pokazał, że nie jest miłośnikiem happy endów.
Skończywszy swoją przygodę z Morzem Drzazg, miałam przyjemne poczucie, że dobrze się bawiłam. Jednak nie będzie to dla mnie trylogia w żaden sposób ważna i nie będę do niej wracać.