Skazany na śmierć: Sequel miał swoje lepsze i gorsze momenty. Niestety, ale finał jedynie potrafi rozczarować i wywołać niesmak.
W zasadzie jedynymi scenami, które się sprawdzają w finale są początkowe sekwencje w domu.
Prison Break: Sequel w tym momencie trzyma jeszcze jakiś poziom, budując sensowną, acz banalną historię. Fakt, że Sarze udało się kilkoma słowami zasiać ziarno wątpliwości u zbira jest, delikatnie mówiąc, naciągany. Niech jednak będzie - w końcu tego typu wątpliwości zawsze są gdzieś wewnątrz nas, więc tego typu prawda może jedynie je wyzwolić. Małe zwycięstwo, które kończy się złapaniem Mike'a Juniora przez Posejdona. Kupuję to, bo kolejne minuty są w miarę sensownie pokazane. Nawet uratowanie skóry Michaela przez Sarę.
Kiedy Michael zaczyna planować ostateczne starcie z Posejdonem, automatycznie spodziewamy się czegoś rozbudowanego i wymyślnego. W końcu to geniusz Michaela Scofielda ma błyszczeć w finale, prawda? Dochodzi więc do konfrontacji w magazynie i w zasadzie czekam na to, by ten plan zaczął działać i... nic. Okazuje się, że w tym momencie z Michaela robią amatora, a wszystko rozwija się kiczowato i banalnie. Jego plan nie wypala, a zamiast tego mamy komedię rozgrywającą się na naszych oczach. Tak jakby w tym momencie Scofield stracił wszystkie swoje zalety. Każdy kolejny etap jest rozgrywany najgorszej, jak to tylko możliwe i po linii najmniejszego oporu. W zasadzie wielki finał to tylko i wyłącznie rozczarowanie. Mistyfikacja zostaje przeprowadzana banalnie, wręcz nie w stylu tego serialu, a kwestia tatuaży jest przekombinowana i wymuszona. Co Michael myślał sobie, że Posejdon ot tak się podda, bo sfingował dowód? To miało być starcie dwóch geniuszy, a wyszła kiczowata bójka bez krzty emocji, napięcia i pomysłu. I w zasadzie tylko o to, kto jest genialniejszy i kto dostanie Sarę. Nieprawdopodobnie zła motywacja do stworzenia historii sezonu.
Cały finał jest psuty przez wątek T-Baga i jego syna. To, gdy cały plan Scofielda zmienia się chaotyczną komedię, w zasadzie ten duet pogrążą ten odcinek. Kiedy swego czasu homoseksualny kolega Michaela został zabity przez jednookiego terrorystę, mówiłem, że była to bezsensowna i niepotrzebna śmierć. I teraz jest gorzej. W zasadzie poświęcenia Whipa jest absurdalne i głupie. Po prostu, nie ma to żadnego fabularnego sensu poza tym, by dać kopniaka T-Bagowi, który stracił szansę na normalniejsze życie. To jeszcze bardziej irytuje, że T-Bag za nic praktycznie trafia z powrotem do więzienia po tym, jak jego syn bezsensownie zginął. Ok, jest jakaś satysfakcja w tym, że Posejdon ląduje z nim w celi, ale... pozostaje niesmak w zamknięciu historii jednej z ważniejszych postaci tego serialu. A do tego wyprany z emocji Scofield, którego wyraźnie nawet nie obeszło, że Whip poświęcił się dla niego. Może i bezsensownie, ale zawsze.
Jedynym plusem tego odcinka jest sam koniec. Ckliwy i kiczowaty happy end zamyka historię Michaela Scofielda i jego rodziny. Jest to satysfakcjonujące, bo po latach widzimy, że ulubieni bohaterowie wywalczyli sobie normalne i szczęśliwe życie. Oby tak już pozostało, bo finał jedynie utwierdził w przekonaniu, że ten sezon jest nieporozumieniem. Mamy do czynienia z lekką, niezobowiązującą rozrywką, którą ogląda się nieźle, ale poziomem odstaje to nawet od słabego 4. sezonu. Obecnie mamy ogromny wybór seriali, więc taka produkcja poniżej przeciętnej jest niepotrzebna. Lepiej więc, by ten koniec był definitywny. Przynajmniej satysfakcja z happy endu może częściowo zmyje niesmak, jaki pozostał po tej przygodzie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h