Snajper był tytułem, który w latach 90. cieszył się ogromną popularnością w wypożyczalniach kaset video. Widzowie szybko polubili Thomasa Becketta (Tom Berenger) i kibicowali mu w misji zlikwidowania panamskiego bossa narkotykowego. Film Luisa Llosa miał wszystko, czego widz oczekiwałby od kina akcji w tamtych czasach. Wybuchy, zabawne teksty, ciekawych bohaterów. Llosa, po sukcesie tej produkcji, poszedł za ciosem i wyreżyserował jeszcze Specjalistę ze Stallonem oraz Anakondę z Jennifer Lopez i Ice Cube'em. Z niezrozumiałych dla mnie względów opowieść o ogromnym wężu dorobiła się kilkunastu kontynuacji. Krótko mówiąc, Luis stworzył podwaliny dla dwóch franczyz, które nadal są w obiegu, tyle że na małym ekranie.
Snajper: Koniec Zabójcy to już ósma część przygód utalentowanego snajpera, z tą różnicą, że od jakiegoś czasu główny bohater został zepchnięty na drugi plan przez swojego syna, Brandona Becketta (Chad Michael Collins). Młody zostaje oskarżony przez FBI o dokonanie zabójstwa. Ofiarą jest pewien polityk i choć dowody są wątpliwe, prawie nikomu nie zależy na przyjrzeniu się sprawie. Gdy tylko domniemany sprawca zostaje aresztowany, sprawa dla wymiaru sprawiedliwości jest zamknięta. Jednak prawdziwi zabójcy liczyli, że Beckett Junior nie podda się tak łatwo i zginie podczas heroicznej obrony. Gdy tak się nie dzieje, postanawiają sami go zlikwidować, co jak łatwo się domyślić, zaczyna budzić wątpliwości coraz więcej osób. Prowadzący sprawę agent John Franklin (Lochlyn Munro) jest jednak nieugięty. Ma obsesję na punkcie Becketta seniora i twierdzi, że legendarny snajper stoi za całym zamachem. Ojciec i syn muszą więc połączyć siły, by udowodnić swoją niewinność. Jak nie trudno się domyślić, będzie to wymagało zabicia wielu złych gości.
Reżyser Kaare Andrews, którego możecie kojarzyć z jego komiksowej twórczości dla Marvela, stara się odświeżyć serię, wprowadzając do niej rozwiązania, które znamy z opowieści graficznych. Widać to w szczególności podczas kręcenia scen akcji, które wyglądają jak połączenie komiksów z grami video. Choćby ta z udziałem rosyjskiej mafii łudząco przypomina gameplay z Army of Two: The Devil’s Cartel z Playstation 3. Muszę przyznać, że podejście Andrewsa w kilku miejscach się sprawdza. Akcja, w której wspomniani Rosjanie atakują młodego Becketta, dobrze się prezentuje. Kamera nie trzęsie się jak oszalała, co możemy często zaobserwować w wielu produkcjach z tego gatunku.
Mamy tu jednak mało akcji, a więcej gadania i zastanawiania się, kto zabił i jaki miał motyw. Gdy już dochodzi do jakiejś konfrontacji, to czuć, że reżyser miał większe plany i ambicje, ale zostały one brutalnie zweryfikowane przez dział finansowy. Mówiąc wprost, cały budżet poszedł na to, by Berenger wystąpił w filmie.
Scenariusz napisany przez Olivera Thompsona nie jest zbytnio skomplikowany i ma strasznie ograną strukturę. Nie ma w nim żadnego zaskoczenia. Odniosłem wrażenie, że scenarzysta obejrzał siedem poprzednich części serii i postanowił zrobić jeszcze raz to samo, tylko z nowym czarnych charakterem. Brak tu suspensu. Chociażby próby zaskoczenia widza jakimś nieoczywistym rozwiązaniem. Ja wiem, że w latach 90. takie rzeczy się sprawdzały, ale w 2020 już niekoniecznie.
Najbardziej rozczarowujące jest jednak to, że Tom Berenger w Snajperze: Koniec zabójcy jest nieśmiałym gościem. Rozumiem, że twórcy coraz silniej naciskają na zmianę pokoleniową w tej serii, a zważywszy na to, że główna gwiazda ma już 71 lat, nie będzie brała udziału w widowiskowych scenach akcji. Mogli jednak napisać dla niego przynajmniej jakieś ciekawe dialogi i choć jedną scenę, w której będzie mógł pokazać dawny blask. Scenarzysta poszedł inną drogą, ukazując Thomasa Becketta jako żyjącego samotnie mężczyznę, który pogrąża się w wyrzutach sumienia, spowodowanych tym, że nie było go podczas najważniejszych wydarzeń w życiu syna. Jest to też człowiek, który nie wierzy już w swoje umiejętności. Nie takiego snajpera chcemy oglądać.
Snajper: Koniec zabójcy jest skierowany do najzagorzalszych fanów, którzy cieszą się samym faktem, że seria jest kontynuowana, niezależnie od tego, jaki poziom reprezentuje. Jeśli miało to być pożegnanie Toma Berengera z tą postacią, to jest ono wyjątkowo słabe. I oczywiście twórcy zostawiają możliwość, by wrócił, pytanie tylko, czy aktor będzie jeszcze chciał. Nie dziwię się, że produkcja trafiła bezpośrednio na rynek VOD, bo w kinie by się nie obroniła, a tak ma większą szansę zebrać widownię, która utknęła w domu.