Sporo było już filmów opisujących jakieś wycinki z życia księżnej Diany, ale żadne nie przypadły widzom do gustu. Czy ze Spencer będzie inaczej? Sprawdzamy.
Nie będę ukrywał mojej niechęci do twórczości scenarzysty
Stevena Knighta. Uważam, że tworzy on historie przeciętne, by nie powiedzieć słabe. Wystarczy tylko wspomnieć kilka jego ostatnich projektów jak
Przynęta,
Ugotowany czy stworzony dla HBO Max
Skazani na siebie. Są to przeważne nudne opowieści, z których nic odkrywczego nie wynika. I gdy już myślałem, że ten pisarz nie jest w stanie mnie już niczym pozytywnie zaskoczyć przynosi chilijskiemu reżyserowi
Pablo Larraín taką perełkę jak
Spencer. Opowieść o bożonarodzeniowym weekendzie księżnej Diany (
Kristen Stewart), który na zawsze zmienił jej życie i w pewnym sensie dał upragnioną wolność.
Do dworku, niedaleko rodzinnej posiadłości księżnej Diany, zjeżdża się cała rodzina królewska. Wszystko musi być przeprowadzone zgodnie z etykietą i długowiecznymi tradycjami. Wszyscy goście muszą przyjechać przed królowa i poddać się ważeniu, by można było odnotować, ile przytyli, zjadając świąteczne potrawy, co ma automatycznie oznaczać, że dobrze spędzili czas. I praktycznie każdy z zaproszonych gości postanowił się do tych z góry ustalonych zasad dostosować. Oprócz Diany, która z niezrozumiałych dla wszystkich powodów postanowiła przyjechać sama swoim prywatnym porsche. Bez obstawy czy służby. A że nie są to czasy, w których w każdym aucie jest wbudowany GPS, to księżniczka się gubi, w wyniku czego przybywa do posiadłości ostatnia. Przy ogromnej dezaprobacie nie tylko królowej, ale także swojego męża księcia Karola (
Jack Farthing) oraz nowego majordomusa (
Timothy Spall) odpowiedzialnego, by cała impreza udała się bez większych uchybień. Zwłaszcza ze strony mediów, które zapłacą każde pieniądze za kolejne upokarzające zdjęcie księżnej.
Pablo Larrain stał się specjalistą od ciekawych kobiecych biografii. Zachwycił już widzów opowieścią o Jackie Kennedy, za którą dostał 3 nominacje do Oscara. Teraz podchodzi do kolejnej „świętej” osobowości, do której kino nie ma większego szczęścia. Za każdym razem, gdy jakiś twórca próbuje widzom przybliżyć życie księżnej Diany, wpada w pewną pułapkę biograficzną i stara się nie interpretować po swojemu pewnych faktów, tylko je wygładzać. Tak było w okropnie nudnej
Dianie Olivera Hirschbiegela z Naomi Watts w roli głównej czy równie nieudanej
Zakochanej księżniczce Davida Greene’a. Na szczęście zarówno Larrain, jak i Knight nie robią biografii, a jedynie film w jakimś tam niewielkim stopniu zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami. Pozwala to im na swoją interpretację zdarzeń i zachowań bohaterów, bo otwiera przed nimi bardzo szerokie pole do manewrowania ich emocjami. W
Spencer Diana jest już wrakiem człowieka. Zdaje sobie sprawę, że mąż nigdy jej nie kochał i został do małżeństwa zmuszony. Jego serce zawsze należało do Camilli i przestał to już nawet ukrywać. Czego dobitnym dowodem mają być perły, jakie księżna dostała od niego w prezencie, będące tymi samymi, jakimi książę obdarował swoją drugą miłość. Ta sytuacja Dianę wyniszcza psychicznie. Czuje, że nikt w rodzinie królewskiej jej nie chce. Królowa nią gardzi. I to na oczach całej rodzinny i poddanych. Nie pozwala jej na jakąkolwiek samodzielność, co tylko w niej wznieca coraz większy bunt. Z roku na rok czuje się coraz bardziej usztywniona przez wszystkie etykiety i procedury, jakim cała rodzina musi się bez dyskusji poddawać. Widzą to wszyscy dookoła: prasa, opinia publiczna, służba… O dziwo coraz więcej osób bierze stronę Diany. Niestety, to w niczym nie pomaga. Jej depresyjny stan się pogarsza. Jest on na tyle skołowana, że porównuje się do Anna Boleyn, żony Henryka VIII Tudora, której ścięto głowę, by władca mógł ożenić się ponownie. I księżna właśnie tak się czuje, jakby Karol najchętniej ją ściął, by móc wreszcie poślubić swoją ukochaną. Czasy się jednak zmieniły, więc musi tkwić w tym zaaranżowanym małżeństwie, w którym oboje są nieszczęśliwi.
Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tak szczerego podejścia do sytuacji, jaka panowała w rodzinie królewskiej w tamtym czasie. Na przestrzeni zaledwie trzech dni Knight pokazuje nam, jak bardzo Diana była wyobcowana. Samotność ją przytłaczała i sobie z nią psychicznie nie radziła. Jej niemy krzyk widzieli wszyscy, ale nikt nie śmiał jej pomóc, bojąc się królowej, choć wiele osób by chciało i drobne przejawy dobroci w jej stronę da się w
Spencer dostrzec. Oglądając jej dramat, naprawdę jej współczujemy. Kristen Stewart wzbija się na wyżyny aktorstwa, skutecznie zrywając jakiekolwiek etykietki przyczepione przez poprzednie produkcje. Jest to jej – moim zdaniem – najlepsza rola, która jest mocnym kandydatem do przyszłorocznego Oscara. Rola można by rzec wybitna. Czapką nakrywająca wszystkie inne w tej produkcji.
To też kolejna tegoroczna produkcja, do której genialną muzykę skomponował Jonny Greenwood, gitarzysta zespołu Radiohead, który obecnie na swoim koncie ma takie świetne soundtracki jak
Nić widmo,
Wada ukryta czy niedawno recenzowane przeze mnie
Psie Pazury. Do tego dochodzą jeszcze piękne zdjęcia Claire Mathon (
Portret kobiety w ogniu), która potrafi wyciągnąć mrok z pięknych starych wnętrz królewskiego dworku. Czujemy wręcz chłód, jaki bije z tych przystrojonych i zdominowanych przez drewno wnętrz.
Spencer to świetna opowieść o walce z depresją i chęcią bycia sobą, gdy świat nam na to nie pozwala. O tym, jak bardzo ważne dla naszej własnej psychiki jest to, byśmy zawsze postępowali zgodnie z własnymi przekonaniami. Na taki film Diana zasługiwała i pewnie byłaby z niego zadowolona, w przeciwieństwie do rodziny królewskiej. Mamy tu kilka przekombinowanych scen, jak choćby ta, w której główna bohaterka zjada razem z zupą zerwane z szyi perły. Ale na szczęście jest ich tak mało, że nie psują odbioru całości.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h