Najnowszy odcinek Sposobu na Morderstwo jest niczym innym, jak powrotem do przeszłości. Ponownie przywołuje też kilka postaci, o których istnieniu mogliśmy już zapomnieć.
Chciałoby się rzec, że serial powraca po kilkutygodniowej przerwie odświeżony i z nowym pomysłem na siebie. Okazuje się jednak, że jest dokładnie na odwrót. Praktycznie cały odcinek został poświęcony roztrząsaniu przeszłości, jakby tam należało szukać odpowiedzi na każde z możliwych problemów głównej bohaterki. Fabuła cofa się do czasów, kiedy Annalise była u początków swojej kariery zawodowej, a jej małżeństwo z Samem przeżywa kryzys, z powodu śmierci ich nienarodzonego jeszcze dziecka. Zdarzyło się już, że serial wracał do tego okresu przy okazji historii Wesa. Teraz jednak dostajemy szerszy wgląd w postać Sama i szczerze mówiąc, nie jest to najszczęśliwszy z pomysłów. Jeśli ktoś kiedykolwiek darzył sympatią tego bohatera, to zapewne po tym odcinku stracił on wszystkich swoich fanów.
Przede wszystkim rzuca się w oczy, że odcinek jest bardzo nierówno podzielony. To, co było gwoździem programu zimowego finału, teraz zostało potraktowane bardzo po macoszemu. Istnieje dosłownie kilka scen, które odnoszą się do śmieci Millera. Najlepiej z tego wszystkiego ogląda się Bonnie, która cierpi z powodu tragicznych wydarzeń z wesela. Jej ból i emocjonalne rozdarcie jest wiarygodne, a Lizza Weil po raz kolejny bryluje aktorsko. Tym bardziej, że widzimy ją zarówno w wersji teraźniejszej, jak również tej z przeszłości, u początków pracy z Annalise. Są to diametralnie różne twarze Bonnie i stworzenie dwóch różnych portretów jednej postaci wymaga niemałych umiejętności aktorskich. Całkowicie niewidoczni w tym odcinku jest z kolei Piątka Annalise, a Nate czy Frank dostają bardzo limitowany czas w tym odcinku.
Bezsprzecznie główną osią, wokół której kręcą się właściwe wydarzenia epizodu, jest postać Annalise. Zarówno w bieżącej linii czasowej, jak i we flashbackach Annalie gra pierwsze skrzypce i wszystko musi mieć odniesienie do niej. Całą tę lawinę wspomnień zapoczątkował Gabriel Maddox, który chciał dowiedzieć się, jak i dlaczego zginął jego ojciec, Sam. I o ile jego motywy są nawet dość łatwe do zrozumienia, to odnoszę wrażenie, że twórcy trochę przesadzili z ilością i jakością informacji, które nam podali. Dzieją się tam cuda wianki niczym z podrzędnej telenoweli. Annalise chce ukoić swoje cierpienia, próbując adoptować nastoletniego Wesa. W między czasie jej mąż ma nieślubne dziecko z kobietą, którą kochał zanim związał się z Annalise. A na deser, duże znaczenie ma Eve, która twierdząc, że wie lepiej co jest dobre dla jej ukochanej, szantażuje Franka i Sama by tamci podjęli “odpowiednie” decyzje. Niby ma to swoją logikę, niby zostało przedstawione w zgrabny sposób. Jednak odnosi się wrażenie, że cały ten powrót do przeszłości to zbyteczny wypełniacz. Coś, co może dobrze się ogląda, ale jest tego zdecydowanie za dużo. To takie trochę uzupełnianie luk fabularnych na siłę i dopisywanie rozległych historii we flashbackach. To już nie jest zwyczajowe kuszenie wyrwanymi scenami z przeszłości, by rozbudzić ciekawość widza. To łopatologiczne uzupełnianie wydarzeń tak, by pasowały do teraźniejszych potrzeb fabuły. Niestety, tutaj serial strzela sobie sam w stopę. I sytuacji nie ratuje nawet wyśmienity popis aktorski Violi Davis czy nawet powrót Famke Janssen w roli Eve. Całość wydaje się być po prostu przegadana i ma zdecydowanie niższy poziom niż zimowy finał.
Bez większych problemów da się zauważyć, że odcinek ma grać na uczuciach widzów. Steruje ich percepcją bohaterów (Sam jest jednoznacznie negatywną postacią, a Eve jawi się jako wybawicielka odcinka), a także tłumaczy nawet to, czego nie potrzebujemy nawet wiedzieć. Przez to druga część sezonu rozpoczyna się raczej od konsternacji i emocjonalnego zmęczenia, niż faktycznym zaciekawieniem wobec dalszych wydarzeń w serialu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h