Aż chce się rzec, że The 100 pali za sobą wszystkie mosty, które mogłyby pomóc im przetrwać nadchodzącą katastrofę. Tym razem to nie most spłoną, a Arkadia i to w dość spektakularny sposób. Już sam tytuł odcinka jest wystarczająco sugestywny (tinderbox – agn. punkt zapalny), aby spodziewać się fabularnych fajerwerków. I opłacało się czekać do ostatnich chwil epizodu, by zobaczyć, jak Arkadia staje w płomieniach i zostawia w zgliszczach nie tylko nadzieję na przyszłość, ale przede wszystkim jedyne miejsce na Ziemi, które nasi bohaterowie mogli nazwać domem. Arkadia była bazą Skairku, z całą dostępną technologią, zgromadzonym pożywieniem, ich historią, bronią, a także zapasami medycznymi. Zdobyta podstępem przez Iliana niczym starożytny podstęp z koniem Trojańskim kończy pewien ważny rozdział w historii The 100. Postać Iliana, świeżo wprowadzona w czwartym sezonie, motywowana jest chęcią zemsty na Skaikru za Miasto Światła, a dokładnie za to, że został zmuszony zabić swoją rodzinę pod wpływem Ali. Również to on „zniszczył” poprzednio chip Komandora, doszukując się w nim całego zła. Czyli jedna osoba bez większego wysiłku, dokonała tego, do czego w poprzednich sezonach wielokrotnie dążyli Ziemianie. To nie koniec tragedii, jak na jeden odcinek. Serial, nie byłby sobą, gdyby nie posunął się o jeden krok dalej w komplikowaniu losów swoich bohaterów. Wielokrotnie zaznaczano, że Raven jest kozłem ofiarnym serialu, którą po kolei dotykają wszystkie nieszczęścia. Tradycji zdaje się zadość, ponieważ jej umysłowy upgrade spowodowany chipem Ali pozostawił coś więcej niż tylko nowe umiejętności i zasób wiedzy Becci. Sposób, w jaki ją odratowano ze Miasta Światła, czyli bezpośrednie stopnienie chipu, pozostawił po sobie uszkodzenie mózgu w postaci udaru. Jeśli nie zacznie się oszczędzać, a widzowie świadkiem, że Raven przekracza kolejne granice pracoholizmu i fanatyzmu technologicznego, może zginąć. Biorąc pod uwagę ogólne zagrożenie, jakie wisi nad całą Ziemią, nie wydaje się być to za szczególnie przerażająca wizja. Mając do wyboru śmierć z przepracowania, ale z możliwością uratowania reszty świata, a zgon spowodowany radioaktywnym deszczem, pierwsza opcja wydaje się być po prostu lepszym wyborem. Oczywiście, jak wiadomo, nieszczęścia chodzą parami i w podobnej sytuacji znajduje się Abby, która obserwuje u siebie pierwsze oznaki udaru – wizualne omamy. Zadziwiająca jest rozbieżność w skutkach pomiędzy Raven i Abby. O ile młodociana inżynier, po wizycie w Mieście Światła, zyskała nadzwyczajne umiejętności i ponadprzeciętną widzę, o tyle w przypadku Abby nie można było zauważyć żadnego widocznego podrasowania umysłu, ale za to śmiertelne efekty wydają się być takie same. Samo laboratorium okazuje się być ogromnym kompleksem wypełnionym po brzegi niezbędną aparaturą i super sprawnymi komputerami, do których Raven ma bezpośredni dostęp. Zachowuje się niczym druga Becca, doskonale orientując się detalach i szczegółach prowadzonych badań nad czarną krwią Luny. Okazuje się, że jedynym sposobem na odtworzenie czarnej krwi, jest prowadzenie badań w stanie zerowej grawitacji, która ma wpływ na manipulowanie łańcuchem RNA. A takowa istnieje jedynie w przestrzeni kosmicznej. Do tej pory powrót w kosmos wydawał się mało prawdopodobny, ale dla serialu The 100 nie ma rzeczy niemożliwych. W efekcie, jeszcze w tym samym budynku, pośród około dziesięciu pięter składających się na kompleks laboratorium, znajduje się rakieta kosmiczna. Piękną, lśniąca, gotowa do lotu w kosmos, z wygodnymi siedzeniami dla dwóch osób. Niedowierzanie i rozczarowanie tak banalnym zwrotem akcji odebrało dosłownie całą magię odcinka. I nawet nie ma znaczenia, czy jej użyją, kto poleci, jak tego dokonają. Po prostu podsuwanie tak łopatologicznych rozwiązań, aż boli od samego patrzenia. Tymczasem Clarke w końcu ma zadanie godne lidera, a dokładniej rzecz ujmując, wyrusza na negocjacje z królem Roanem, by ten zaprzestał ataku na Skaikru. W gruncie rzeczy, cały wątek wyszedł dość przewidywalnie i płytko. Przygotowana zasadzka na ludzi z Azgedy zadziała, a Clarke doszła do porozumienia z Roanem, pieczętując własną krwią umowę gwarantującą 50 miejsc dla Roana i jego ludzi w Arkadii. Tuż nad ich głowami Bellamy otrzymał swoje pięć minut na przyznanie się do winy i oczyszczenie z grzechów przeszłości. A to wszystko za sprawą Rileya (jeden z uratowanych członków Skaikru z stacji Farmy), który dążył do zemsty na Roanie za cierpienie jakie doświadczył z rąk Azgedy. Emocjonujące przyznanie się do winy przez Bellamy’ego i nazwanie siebie samego mordercą, zadziałało i Riley opuścił broń pozwalając tym samym odejść Roanowi bez szwanku. W efekcie Bellamy uratował swoich ludzi przed wojną, co prawda pewnie tylko na kolejne pięć minut, ale zawsze to o jeden problem mniej. Problem w tym, że nie jest to aż tak wiarygodne i interesujące dla widza. Bellamy jako główny bohater jest niespójny i brak tutaj sensownego rozwoju jego charakteru. Scenarzyści ewidentnie nie mają pomysłu na postać Bellamy’ego. Raz prezentują go jako bezmyślnego pachołka, który zabija ponad trzystu śpiących żołnierzy w imię obrony własnych ludzi i który nie widzi w tym nic złego. Zaraz potem wybielają go, tworząc z niego nieskazitelnego superbohatera, który ratuje wszystko i wszystkich, nie zważając na skutki jakie to ze sobą niesie. Od pierwszego sezonu, Bellamy był arogancki i bez skrupułów, a echa jego charakteru można było zobaczyć w poprzednim sezonie. Teraz natomiast jawi się jako stróż moralności i obrońca życia, co zasadniczo kłóci z całą wizją The 100, zaburzając całą dynamikę serialu. To właśnie te niespójności sprawiają, że The 100 dużo traci. Rozrywka, jaką dostarcza, jest nierówna a emocje, jakie wywołuje, nie zawsze są na tyle pozytywne, by bezkrytycznie przyjąć oferowane nam widowisko. Scenarzyści przekraczają kolejne granice zdrowego rozsądku, podsuwając w zamian rozwiązania, które ciężko co uznać za ciekawe, a co dopiero uwierzyć i uznać za rozsądne. Od pierwszego sezonu serial miał potencjał i nie wahał zaskakiwać się swoich widzów. Obecny sezon również nie stroni od szokujących momentów, ale są one nieco gorszej jakości, poprzedzane dziurami fabularnymi i ogromnymi uproszczeniami. Daje się odczuć, że zbędne wątki kończone są pochopnie i w pośpiechu albo odkładane gdzieś poza ekran i tam wyjaśniane. Brakuje tutaj płynności, a rozwiązania z doskoku nie wydają się być akuratne w momencie, kiedy mamy świadomość, jak skomplikowany pomysł powzięli na baraki scenarzyści. Radioaktywna zagłada nie jest katastrofą, którą można przeczekać pod namiotem. Dlatego albo The 100 wzniesie się na wyżyny swojej kreatywności i poprowadzi fabułę w naprawdę niekonwencjonalny sposób, albo doświadczymy spektakularnej klapy, która zakończy popularność serialu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj