Serial The Affair dobiegł końca Niestety, nie możemy mówić o satysfakcjonującej konkluzji. Wręcz przeciwnie – finał zawodzi oczekiwania. Czemu? Zapraszam do recenzji.
Oglądając ostatni odcinek
Romans przecierałem oczy ze zdziwienia. Gdzie się podział ten wspaniały, mądry serial, który angażował emocjonalnie, prowokował i zadawał ważne pytania? W jego miejsce pojawia się dziwny twór, w którym komediowy slapstick miesza się z pretensjonalnymi wywodami na temat życia. Tak, dobrze myślicie – bohaterowie serialu korzystają z nowomowy charakterystycznej dla produkcji mówiących o rzeczach oczywistych w sposób wzniosły i uduchowiony. Twórcy ewidentnie chcieli ostatnim odcinkiem przekazać widzom pewną ideę. Szkoda tylko, że porzucają przy tym formę psychodramy, serwując nam coś w stylu hollywoodzkiej melodramatycznej produkcji ze szczęśliwym zakończeniem.
Gdyby
The Affair od samego początku korzystało z takiej konwencji, nikt by tego serialu nie oglądał. Więcej – zostałby on szybko zapomniany. Mimo to, produkcja w ten sposób zostaje sfinalizowana, co z pewnością odbije się piętnem na renomie serialu. Co najbardziej szwankuje w omawianej odsłonie? Przede wszystkim jest płytko, nawet jak na standardy obowiązujące we współczesnej amerykańskiej telewizji. Sekwencje weselne zostają żywcem wyjęte z komediodramatu, w którym bohaterowie zmagają się z „problemami współczesnego świata”. Dobrze jest zobaczyć całą młodą obsadę w komplecie, ale motywy takie jak nurkujący w basenie dziadek z demencją czy wielka ucieczka młodych Sollowayów to już rozwiązania w wyjątkowo złym guście. Twórcy za wszelką cenę chcieli nam zafundować promienny finał, ale zamiast mądrego, podtrzymującego na duchu zamknięcia dostajemy naiwną, pretensjonalną i infantylną konkluzję.
Podczas seansu ostatniego odcinka nie dowiemy się, jak zakończyła się sprawa Noaha oskarżonego przez kobiety o molestowanie seksualne. Twórcy zupełnie zapominają o tym temacie. Nie poruszono również kwestii ekranizacji książki Sollowaya. Zniknął gdzieś Sasha Mann, a wątpliwości małżeńskie Whitney zostają skwitowane krótkim dialogiem. Wszystkie najciekawsze wątki trafiają na drugi plan lub przestają istnieć. Po co babrać się w bagnie ludzkiego uwikłania, jeśli można opowiedzieć wesołe love story z optymistycznym happy endem. Oczywiście, nie ma nic złego w takim podejściu, ale nie koresponduje to zbytnio z tym wszystkim, czym raczył nas
The Affair przez długie cztery sezony. Ktoś tutaj ewidentnie się pogubił lub co gorsza poszedł na łatwiznę w rozpisywaniu historii.
Niestety, nie jest lepiej u Joanie. Dziewczyna kończy swoją podróż spotkaniem z wiekowym Noahem. Staruszek Solloway przekazuje jej prawdziwą encyklopedię wiedzy o życiu. Po rozmowie bohaterka powraca do rodziny, gdzie dostaje drugą szansę. W międzyczasie odrzuca zaloty EJ'a, który okazuje się nieślubnym synem Vica. Twórcy nieco pokombinowali w tym wątku, ale w rezultacie okazuje się to całkowicie bez znaczenia. Wszystko sprowadza się do zostawienia przeszłości za sobą. W ślad za tym kobieta zapomina o Benie, matce i Montauk. Uleczona wraca do rodziny, a widzowie dostają kolejny niesatysfakcjonujący happy end. Serial przez długie sezony przekonywał nas o tym, że nie da się opanować demonów drzemiących w ludzkich sercach i duszach. Teraz wychodzi na to, że wszystko jest możliwe.
Egzorcystą w tym przypadku okazuje się Noah, ale jego metody są mało przekonujące. Pogadanka na temat siły rodziny i dzieci, które są najważniejsze to kolejny pretensjonalny motyw wywołujący ból zębów. Twórcy ponownie wykładają nam kawę na ławę, zapominając o subtelnościach i psychologicznych niuansach. Co gorsze, wątek Joanie praktycznie do samego końca jest potwornie nudny. Całość strasznie się dłuży, a twórcy ani przez moment nie urozmaicają historii jakimś chwytliwym szczegółem. Atrakcyjności jej odysei nie podbudowuje również estetyka świata przyszłości, który jedynie w pierwszych odcinkach intrygował. Teraz, sprowadza się on do opuszczonego Montauk, gdzie trudno spotkać żywą duszę. Można odnieść wrażenie, że to pewnego rodzaju ucieczka do przodu, ponieważ twórcy, dzięki takiemu rozwiązaniu, zaoszczędzili nieco grosza na castingu.
Ostatnie minuty epizodu to rozciągnięta do granic możliwości końcówka, podczas której Noah wykonuje taniec radości na klifie. Sam pomysł takiego zakończenia może się podobać – starszy pan doświadczył w życiu wszystkiego. Zaznał zarówno wielkiej radości, jak i przeszywającego smutku. Jego pląs może symbolizować satysfakcje z czasu spędzonego na ziemskim padole. Z drugiej jednak strony, gdy ujęcie ciągnie się w nieskończoność, mijają kolejne minuty, a my wciąż obserwujemy tańczącego starca, po raz kolejny odnosimy wrażenie, że twórcy przesadzają. Zmuszają nas do kontemplacji chwili, wskazując ją palcem i mówiąc: „Uważajcie, to najznamienitszy moment w serialu”. Szkoda, że finałowy odcinek przepełniony jest takimi pompatycznymi motywami. Wcześniej tego absolutnie nie było.
Finałowy sezon
The Affair trzymał się jako tako do dziewiątego odcinka. W samej końcówce jednak wszystko się posypało, ponieważ twórcy, w pogoni za swoją wizją finału, staranowali całkowicie wypracowaną wcześniej koncepcję serialu. Ucierpiała na tym zarówno treść, jak i forma. Produkcji takiej jak
The Affair nie przystoi robić ze starczej demencji comic reliefu, a z głównego bohatera wiejskiego filozofa. Finałowy taniec Noaha czy weselny flash mob to urocze motywy, ale czy na pewno serial tej klasy powinien zostać zapamiętany z takich sympatycznych „kawałków”? Jedna z najmądrzejszych i treściwych opowieści o miłości wykłada się w brzydkim stylu na samym finiszu. Wielka szkoda.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h