Odkąd serial zaczął zmierzać w kierunku poważniejszych i smutniejszych tematów, odcinki rzeczywiście angażują i wzbudzają emocje. Zarówno 6., jak i 7. odcinek okazują się lepsze, niż to, co działo się do tej pory.
Odcinek 6. rozpoczyna się nietypowo, mianowicie od - pierwszego w historii serialu - wypadku masowego. Pod natłokiem ran, krwi i niekończącego się tłumu wnoszonych do szpitala pacjentów można poczuć się nieswojo, co udziela się także samemu Shaunowi. W takiej sytuacji widać, jak wiele skupienia i samokontroli wymaga od niego ta praca. Dlatego zwyczajnie ucieszył mnie fakt, że wyszedł z wielkiej próby obronną ręką. Choć momentami nie mogę znieść gry aktorskiej Freddiego Highmore'a i jego akcentu robota, to czasami zdarza mi się mu kibicować. Tak właśnie było w 6. odcinku, gdy rzeczywiście mógł wykazać się wiedzą i to na nieco większą skalę.
Początkowo wydawało mi się, że za sprawą zaaranżowanego wypadku masowego odejdziemy na chwilę od schematu wprowadzania dwóch pacjentów tygodniowo. Otóż nie, twórcy dalej usilnie trzymają się tej samej konwencji. Głównymi bohaterami okazali się poparzona dziewczyna i Marco, który miał wymienianą kość udową. Mimo to nie czuć, że znów patrzymy na to samo. Wokół działo się znacznie więcej. Ponadto odcinek porusza ważne kwestie moralne i wyraźnie uwypukla wewnętrzne rozterki bohaterów, skupiwszy się głównie na Claire i jej błędzie medycznym, który jedna z pacjentek przypłaciła życiem. To ważne, by dotykać również tego typu tematy – od powtarzających się happy endów na początku sezonu robiło się już nudno. Teraz sprawy przybierają znacznie poważniejszy obrót. Na tyle poważny, że sytuacja odbijała się echem także w 7. odcinku, a przedłużanie wątków poza granicę jednego odcinka jeszcze się nie zdarzało.
Serial ponownie pokazuje, jak bardzo potrafi być realistyczny. Poszczególne sceny operacyjne wywoływały u mnie odruchowe zamknięcie oczu – odcinek 6. jest dość krwawy, co może być niekomfortowe dla bardziej wrażliwych widzów, ale dzięki temu całość zyskuje na wiarygodności. W tej kwestii widać duży postęp. Od pierwszych bezpiecznych scen idziemy coraz dalej i dalej, a wraz z poważniejszymi tematami przychodzą równie poważne działania na stole operacyjnym – to dobrze. Mam wrażenie, że serial właśnie wkracza na właściwą drogę. Jest znacznie ciekawszy. Ogląda się to po prostu lepiej.
Wydawało mi się, że poparzona pacjentka i Jared Kalu zwiążą ze sobą swoje losy. Jednak już z perspektywy 7. odcinka widzę, że ta relacja również nie została przedłużona. Twórcy serialu często sygnalizują rodzące się relacje między lekarzami czy też lekarzem a pacjentem, z których koniec końców nic nie wynika. Tak naprawdę znamy głównych bohaterów tylko w środowisku pracy i nie ma tu miejsca na życie prywatne – poza luźnym związkiem Claire i Jareda czy też relacją Melendeza z Jessicą. Trudno powiedzieć, czy przyjdzie na to czas, czy też pozostaniemy do samego końca tylko w realiach szpitalnych. Na moje oko nowa pacjentka i Kalu bardzo do siebie pasują i ciekawie byłoby zobaczyć, jak rozwinie się ta znajomość.
Odcinek 7. również nie zawodzi, choć tutaj wcale nie potrzeba masowego wypadku, by poruszyć ważne tematy czy wzbudzić emocje. Tym razem wszystko skupia się na młodym pacjencie z autyzmem, w którym Shaun widzi niejako samego siebie. Jestem mile zaskoczona, że przyszedł czas i na tego typu wątek. Postrzegam go jako mobilizacyjny bodziec dla Shauna, który musiał głębiej zastanowić się nad samym sobą. Nowy pacjent na pewno wywołał w nim swego rodzaju przemianę, co widać po szczerym uśmiechu pod koniec odcinka. Trzeba będzie przyjrzeć się Murphy'emu za tydzień, by zobaczyć, czy ta pozytywna iskra utrzyma się w nim na dłużej. Przyznam, że z takim pozytywnym nastawieniem bardzo mu do twarzy.
Nowy odcinek porusza też kwestie moralne, posługując się przykładem pacjenta, który pragnie umrzeć. Tutaj ponownie czas dla siebie miał Kalu, dzięki czemu mogliśmy dowiedzieć się nieco więcej o jego światopoglądzie czy przeszłości. Widać wyraźnie, że to właśnie on i Claire rosną na najważniejszych bohaterów produkcji i tak naprawdę często skupiają na sobie więcej uwagi niż sam Shaun. Ten wciąż pojawia się jakby z doskoku, a gdy go nie ma, to tak naprawdę nie czuć, by czegoś brakowało. Oznacza to, że pozostali bohaterowie nie są już przezroczyści i potrafią udźwignąć ciężar sceny na swoich barkach. Za to należy się plus.
Nie mogło być jednak idealnie. W 7. odcinku pojawiła się zupełnie niepotrzebna moim zdaniem retrospekcja. Gdy Shaun miał dokonać swojego pierwszego cięcia, przenieśliśmy się do jego dzieciństwa, by zobaczyć uśmiech ukochanego brata. W tym momencie strasznie to zazgrzytało i dało efekt niesamowitego patosu. Mam nadzieję, że takich ekscesów będzie raczej mniej, ponieważ twarz sama wykrzywia się w grymasie niesmaku.
The Good Doctor robi postępy. Półmetek sezonu okazuje się porządnie zrealizowany i odpowiednio emocjonalny, a odcinki ogląda się naprawdę dobrze. Myślałam, że twórcom już nie uda się niczym mnie zaskoczyć, a tu niespodzianka. Jest coraz lepiej.