The Walking Dead bardzo się zmienił w 9. sezonie. Serial stał się ciekawszy, bardziej emocjonujący i - co chyba jest najważniejsze - przemyślany. Za nami 10. odcinek, a wciąż nie ma tu miejsca na zapychacze i zbędne sceny. Rozmowa Henry'ego z Lydią okazuje się niezwykle interesującym i emocjonującym rollercoasterem. A scena, którą twórcy w poprzednich sezonach nafaszerowaliby toną absurdu, okazuje się sensowne i nadzwyczajnie ważna. Chodzi mi o decyzję, by wypuścić na chwilę Lydie z celi. Na pierwszy oka wydaje się ona głupotą, ale tak nie jest. Henry może jest łatwowierny i naiwny, ale Daryl cały czas miał ich na oku. Zbudowanie zaufania z Lydią może i ryzykowne, ale okazuje się skuteczne i staje się kropką nad i w zrozumieniu złoczyńców zwanych Szeptaczami. Nie pamiętam, kiedy jakiś odcinek The Walking Dead poświęcił tyle czasu na przedstawienie nam czarnego charakteru. Przecież nawet Negan nie dostał aż tyle wyjaśnienia, kim był, zanim stał się potworem. Cała geneza Alphy opowiadana jest z perspektywy jej córki Lydii. I to jest prawdopodobnie najlepszy wątek odcinka, ponieważ twórcy świetnie akcentują dysonans i niespójność jej historii. Widzimy jej dwie wersje i ten zabieg jeszcze bardziej angażuje. Czy Lydia kłamie? W czym leży problem? Takim sposobem dowiadujemy się, że Alpha była zwyczajną kobietą, w której albo coś pękło po apokalipsie, albo zawsze była "popsuta". Jej motywacją jednak mimo wszystko wydaje się córka, którą na swój sposób chce chronić przed tym, co się dzieje i umożliwić jej przeżycie. Sceny retrospekcji pozwalają poczuć z kim (chyba bardziej z czym...) mamy do czynienia. Każdy kolejny etap pokazuje, jak ona się zmienia, a genialna w tej roli Samantha Morton (dziesiątki nagród, dwie nominacje do Oscara to nie przypadek) podkreśla każdy niuans i subtelne oznaki tej przemiany. Scena, gdy rzuciła się na panikującego mężczyznę. Szaleństwo, emocje, charyzma - w tym momencie poczułem po raz pierwszy, że to będzie wyjątkowa postać. A do tego mamy trochę przerażający moment z ojcem Lydii oraz wielkie wejście na samym końcu odcinka. To właśnie cliffhanger pokazuje, jak ten odcinek został kapitalnie zrealizowany. Na tym etapie jesteśmy emocjonalnie uwięzieni w historii Alphy i gdy widzimy, jak pojawia się w swojej ostatecznej formie (notabene wizualny pomysł dość ciekawy i budzący grozę), trudno czegoś nie poczuć. Ciarki przechodzące po plecach? Na pewno! Ale tak naprawdę to w tym momencie poczułem, że mamy postać, która dopiero postawiła pierwszy krok i jeszcze nie raz zaskoczy. Nie pamiętam, kiedy tak bardzo chciałem już kolejny odcinek! Rozmowa Lydii z Henrym ma też drugie dno, które przede wszystkim tłumaczy widzom filozofię Szeptaczy. Ich akceptację świata, filozofię oraz budowanie własnej wersji zasad panujących w rzeczywistości. Widzimy przecież, że Lydia żyje w kłamstwie, a gdy dowiedziała się, że społeczność istnieje sześć lat, a nawet rodzą się tutaj dzieci, nieźle ukazano, jak starcie z prawdą jest bolesne. Co prawda, jedyny motyw w tym miejscu, który mi nie leży, to sugestia romansu Henry'ego z Lydią - dość subtelna, przekonująca, ale wydaje się totalnie zbyteczna. Ciekawszy jest motyw rozmowy o matkach, który nie wydaje mi się przypadkowy. Fakt, że w dość podobnym tonie Henry i Lydia mówią o swoich bliskich (z pewną ważną różnicą natury emocjonalnej) sugeruje mi, że Carol i Alpha mogą stać się bezpośrednimi przeciwniczkami. To taka oznaka starcia dwóch niezwykle twardych i bezwzględnych kobiet, które zrobią wszystko, by chronić swoje dzieci. Alpha może jest ukazana jako osoba socjopatyczna, której metody wychowawcze są delikatnie mówiąc dalekie od udanych, ale trudno tak naprawdę nazwać ją  czarnym charakterem. Coś w tej postaci jest takiego niejednoznacznego, bo choć widzimy, jak traktowała córkę i jak dokonała istnego prania mózgu, jednak wbrew oczekiwaniom Lydii, przyszła po nią. Jakieś ludzkie oznaki się w niej tlą.
fot: Gene Page/AMC
+7 więcej
Dobrze, że obok tego wszystkiego swoje pięć minut dostają nowe postacie. To jest ważne, by widz się z nim zapoznawał i budował jakąś emocjonalną więź. Na razie ich decyzje są zrozumiałe, choć trudne do zaakceptowania. Nadal uważam, że motyw z tajnym wyjściem z miasta jest głupi (to jeden z najsłabszych wątków początku 9. sezonu), ale mimo wszystko udaje się wyjść obronną ręką. Wiemy, że nowi bohaterowie jeszcze nie wdrożyli się do tej rzeczywistości. Polegali tylko na sobie i ta więź oraz emocje są silniejsze niż rozsądek, który nam podpowiada: głupio robią. To właśnie takie elementy sprawiają, że jest to sensowne, choć koniec końców tylko częściowo istotne, bo zbudowało porządną nić porozumienia pomiędzy Yumiko (szefową grupy) oraz Tarą (szefową obozu). To jest ważne, więc cel został osiągnięty, ale cała wyprawa w poszukiwaniu Luke'a pozostawia jednak niedosyt i wrażenie zbyteczności. Co innego można powiedzieć o roli Daryla w całej historii, który prawdopodobnie pierwszy raz od lat dostał chwilę na to, by w jakimś stopniu się rozwinąć i pokazać inną stronę swojej osobowości. Empatia wobec Lydii, sugestie tego, że sam miał ojca lubującego się w przemocy i oznaki emocji, których mimo wszystko u niego nigdy nie ma zbyt wiele. Kiedy ostatnio Daryl dostał tyle dobrego w The Walking Dead? The Walking Dead poprzez motyw retrospekcji dał nam odcinek wyjątkowy. Taki, który pozwala poznać kogoś, kto w jakimś stopniu jest czarnym charakterem, ale jest kimś więcej. Tyle chyba można wysnuć po tym odcinku, który utrzymuje dobry poziom sezonu. I pobudza apetyt na więcej. Twórcy doskonale dawkują, w końcu zdając sobie sprawę, że The Walking Dead nie powinien być serialem tylko z dobrą premierą i finałem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj