Idąc do Imaxa 3-D na Avatara, miałem mieszane odczucia. Z jednej strony nadzieja, że film spełni oczekiwania i cały ten szum okaże się prawdą, lecz z drugiej była także i obawa. Zwiastun obniżył moje oczekiwania, co do rewolucji wizualnej, ale okazało się, że to nie było nawet zalążkiem tego, co można było zobaczyć w kinie. Te sceny dopiero w 3D i na wielkim ekranie zapierają dech w piersiach.
Obraz od pierwszych sekund przenosi nas w inny, magiczny świat. Pierwsze sceny tak bardzo niesamowite, tak doskonałe - nie wierzyłem, że może to być prawda. W skrócie poznajemy historię Jake'a Scully'ego granego przez Sama Worthingtona, który chwilę później pojawia się na Pandorze. Na początku wypatrywałem komputera, szukałem błędu, szukałem tego, co widziałem w zwiastunach – niedopracowanej animacji, czegokolwiek, co udowodniłoby mi, że nie jest to rewolucja tak głośno zapowiadana od miesięcy, potem w końcu następuje scena przejścia do Avatara i tutaj mnie olśniło.
W moim odczuciu, w chwili przejścia, widz zostaje też przeniesiony na Pandorę. To już nie jest kino, to jest prawdziwa magia. Postacie Avatarów czy Na`Vi są doskonałe. Ich animacja jest bardzo dopracowana - ruchy mięśni i przede wszystkim emocje na twarzy, mimika to arcydzieło. Kropką nad I były oczy, jedyna rzecz, granica, której nikt nie potrafił przejść, by wrażenie „animacja – realność” zatarła się raz na zawsze. Tutaj nie ma tej granicy – ich oczy mają duszę, wyrażają każdego rodzaju emocje – po chwili zapominamy, że te duże, niebieskie, kotowate stworzenia są wytworem komputera – postrzeganie widza akceptuje ich realność, zaczyna się nawet z nimi identyfikować, a co najważniejsza zależy nam na ich losie. Od pierwszego wejścia do dżungli, James Cameron zabiera nas na wycieczkę z kamerą na odległą Pandorę. Parafrazując jednego z bohaterów, można powiedzieć „Panie i Panowie, nie jesteśmy już w kinie, witajcie na Pandorze”. Wrażenie „podróży” przez dżunglę, gdzie wszystko żyje, oddycha, flora i fauna otacza nas ze wszystkich stron, jest kolejnym dowodem arcydzieła i mistrzostwa Camerona. Pierwsze moje wrażenie, to odgarnę ręką paprotki, bo mi wystają z ekranu i nie widzę wszystkiego idealnie. Doskonałość, realizm, poczułem się jak na innym świecie, uwierzyłem w jego istnienie. I tak już do końca, przez prawie 3 godziny seansu, mamy podróż, największą przygodę kina, która sprawia, że wychodzimy oszołomieni. Plenery Pandory, „wiszące góry”, zwierzęta jak Ikrany czy Thanator, rośliny wszelkiego rodzaju – to wszystko i więcej poznajemy, gdy poznaje to nasz bohater. I co najważniejsze, efekty 3-D nie są „chamskie” jak było to dotychczas, czyli wklejanie bajerów wystających z ekranu. Tutaj jest to wyważone i przemyślane. To jest pierwszy, prawdziwy film 3-D dzięki kamerom kręcącym od razu w tym formacie i różnicę widać od razu.
Gdy Avatar Jake'a Scully'ego zaczyna poznawać kulturę Na'Vi, wciągnąłem się w ten świat bez reszty. Wszystko było dopracowane w najmniejszym szczególe. Na'Vi to praktycznie kosmiczna wariacja różnych indiańskich kultur, lecz nie przeszkadzało mi to – była ciekawa, a jej poznawanie krok po kroku, niesamowite. Fabuła obrazu nie jest jakaś wymyślna, mówiąc bez zdradzania jej kluczowych elementów, jest prosta, uniwersalna, momentami nawet przewidywalna, co można wywnioskować z reklam, lecz tak wciągająca, że zapominamy o świecie przez cały okres seansu. Nie jest to jednak wada filmu, wręcz jego zaleta – w końcu największe historie budowane są na przeszłości, prawda? Opowieść sprawia, że nie patrzymy na zegarek. Gdy trzeba, śmiejemy się, gdy trzeba, trzymani jesteśmy w napięciu, gdy trzeba, płaczemy... Cameron operuje emocjami widzów, jak nikt inny.
Aktorsko jest dobrze – Sam Worthington wyrasta nam na nową gwiazdę i tutaj również podkreślił swoją klasę. Granie Jake Scully'ego wyszło mu poprawnie, lecz dopiero rola swojego Avatara pokazała coś więcej. Postać odmienna od Jake'a na wózku, lecz posiadająca siłę, ukazująca nam takie emocje, że przez cały seans ani razu nie pomyślałem, że jest stworzony przez komputer. Jego interakcja z innymi Na'Vi czy ludźmi była doskonała. Nie było w nim ani grama sztuczności. Stworzył postać, która zapadała w pamięć. Jednak największe brawa należą się Zoe Saldana. Młodziutka czarnoskóra aktorka wcieliła się w postać kobiety Na'Vi, Neytiri. Stworzyła coś pięknego, Neytiri z jednej strony to odważna wojowniczka, gotowa bronić swojego ludu, z drugiej, kobieta, targana sprzecznymi emocjami. Uczucia, malujące się na na jej twarzy, były prawdziwe – momentami poruszały. Nie mogę również zapomnieć o płk. Quaritchu, który został zagrany przez Stephena Langa. Postać prostolinijna do bólu – twardy żołnierz, mający ochotę sobie postrzelać do dzikusów. Zagrał go jednak tak świetnie i z dodatkiem takiego humoru, że o tej małej wadze scenariusza zapominało się dość szybko.
Nie zapomnijmy o jednej z istotnych części tego obrazu, czyli muzyce autorstwa Jamesa Hornera, który zdobył swoją pierwszą statuetkę Oscara przy ostatniej współpracy z Cameronem przed 12 laty. Jego twór nie jest arcydziełem najwyższych lotów, który na zawsze zapisze się złotymi zgłoskami na kartach historii kina, lecz jest bardzo dobra. Wprowadza nas w klimat Pandory, indiańską kulturę Na'Vi i co najważniejsze oddziałuje na nasze emocje. W jednych scenach ciarki przechodziły po plecach, w innych czuło się łzy napływające do oczu. Zdecydowanie w tym aspekcie udało mu się stworzyć partyturę, która idealnie współgra z dziełem Camerona.
Mimo wszystko, nie obyło się bez kilku wad – dosłownie parę scen było trochę niedopracowanych przez co iluzja przeniesienia została w nich zatarta, lecz na szczęście chwilę później wracało to ze zdwojoną siłą, zapierając dech w piersi. Scenariusz też posiada parę zgrzytów – głównie w dialogach, ponieważ historia pasuje i broni się sama.
Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to arcydzieło i zapowiadana rewolucja wizualna w kinie. Idąc do kina, nie idziemy na film, tylko przeżyć coś tak niesamowitego, czego kino nie serwowało nam od 32 lat. W 1977 roku Gwiezdne Wojny zmieniły kino na zawsze i jako fanatyczny fan Sagi nie boję się powiedzieć, że Avatar zrobi to samo, że arcydzieło Jamesa Camerona wciągnęło mnie w ten świat w taki sam sposób jak każda część Gwiezdnych Wojen robi do dziś – bez reszty zapominam o codzienności, przenosząc się na inną planetę, przeżywając jedną z największych przygód życia.