‌‌Chłopcy 4. Największa z przygód ukażą się nakładem wydawnictwa Sine Qua Non 4. listopada. Książka Jakuba Ćwieka będzie liczyć 400 stron i kosztować 37,90 zł. Chłopcy 4 są zapowiadani jako ostatni tom serii. Oto opis i okładka powieści, a poniżej jej fragment. Po traumatycznych wydarzeniach z części trzeciej Cień i Piotruś wreszcie stawiają na swoim – oto w realnym świecie trwa wielka, nieprzerwana zabawa. Sporą rolę w ich planie mają odegrać Chłopcy, wciąż pozbawieni pamięci i tkwiący w zwyczajnym, nudnym życiu. Czy Dzwoneczek jest w stanie jeszcze coś zmienić, czy tylko mimowolnie realizuje kolejne założenia Cienia? Droga wzywa, a największa z przygód – ta, z której nie da się wyjść cało, ale i której nie sposób uniknąć, czeka! Dzwoneczek i Chłopcy jeszcze nigdy nie byli tak blisko niej… Kiedy trzeba, bawi wyszukanymi żartami i ciętymi bon motami. Innym razem wyciska łzy i zmusza do refleksji. Wspaniałe zakończenie wspaniałej serii.
Źródło: SQN

FRAGMENT

Sfatygowana łaciata futbolówka toczyła się wolno po spękanych płytach parkowego chodnika. Minęła klomb i rozpartego w jego cieniu kota liżącego tylną łapę. Minęła ławkę, a siedzące na niej dwie młode matki odprowadziły ją wzrokiem, nie przerywając rozmowy. Nie próbowały zatrzymać piłki, choć wystarczyło tylko wyciągnąć nogę. Śladem futbolówki szedł chłopiec. Wcześniej biegł, ale ledwie piłka opuściła murawę, by z majestatem wtoczyć się do parku i dalej sunąć powoli skrytą w cieniu alejką, dzieciak zwolnił. Szedł teraz rękami w kieszeniach, podtrzymując za luźne spodenki, które wciąż bardziej pasowały na jego starszego o dwa lata brata, i nic sobie nie robił z ponaglających okrzyków kumpli. Oczywiście było wiadomo, że to on ma iść po piłkę – w końcu kto peci, ten leci – ale nie był taki głupi, by się teraz zziajać, a potem, na boisku, dyszeć jak pies. Minął ławkę i burknął ciche „dzień dobry”. Jedna z kobiet uśmiechnęła się, jakby był jakimś niedorozwojem, i wskazała mu ręką kierunek, w którym potoczyła się piłka. – Tam poleciała, złociutki – powiedziała. „Złociutki”. Tak mówiły kobiety w wieku babci chłopca, a nie takie niewiele starsze od jego siostry studentki… Mimo to burknął jeszcze „dziękuję”, które płynnie przeszło w pełen zawodu jęk. Futbolówka skręciła bowiem na kamieniu i wtoczyła się prosto w wielką, brudną kałużę. Zatrzymała się – oczywiście – na samym jej środku. – Cholera! – mruknął chłopiec. – Ej, złociutki, uważaj, jak się wyrażasz! Mały odwrócił głowę z taką miną, jakby zaraz miał zademonstrować kobiecie, jak jeszcze potrafi się wyrażać. Już nawet otworzył usta, kiedy nagle usłyszał klika głośnych chlapnięć. – Twoja? – rozległ się znajomy głos. Dzieciak natychmiast zapomniał o sąsiadkach i uśmiechnął się do potężnego, grubego mężczyzny stojącego pośrodku kałuży z mokrą piłką w wielkich rękach. Woda sięgająca mu do kostek całkowicie zmoczyła wysokie chińskie trampki. – O, dzięki, Panie Balonie! Chłopiec doskoczył do niego, ale zatrzymał się gwałtownie na brzegu kałuży. Trochę mu się zrobiło głupio, że tak wychodzi przy mężczyźnie na mięczaka. No ale Pan Balon pewnie nie miał matki, która by jęczała na przemoczone buty, jakby wdepnął w nich co najmniej w bajoro kwasu. Poza tym miał na sobie ubranie służbowe – granatowy mundur ochroniarza sklepu – a o takie rzeczy zawsze człowiek mniej dba. Przynajmniej tak mówił czasem tata, gdy wjeżdżał firmowym samochodem na wysokie krawężniki. Zresztą Pan Balon był w porządku i zachował się, jakby nawet nie zauważył tego aktu chłopięcego tchórzostwa. Chlupocząc i jakby specjalnie szurając nogami, by bardziej wzburzyć brudną wodę, wyszedł z kałuży i podał chłopcu piłkę. – Gracie, tak? Kto stoi na bramie? – zapytał. – Sztruksu. – Aha. Pan Balon odwrócił się, przykucnął i zanurzył piłkę w mętnej wodzie. Chłopiec z szacunku dla niego odwrócił wzrok, by nie patrzeć, jak opięte na tłustych pośladkach spodnie odsłaniają kawałek rowa. Czasy, kiedy śmiali się z tuszy Pana Balona, minęły bezpowrotnie. Dziś każdy na podwórku wiedział, że ten wciąż nowy sąsiad – bo ileż to jest pół roku? – to równy facet. Grubemu mężczyźnie strzyknęło w kolanach, gdy się podnosił. Wyprostował się i podał chłopcu całkowicie mokrą piłkę. – Masz – powiedział przy tym. – Może jak sobie ufajda te spodnie, to zacznie jak człowiek nosić dżinsy. Chłopiec parsknął śmiechem, tym głośniejszym, że dostrzegł niesmak na twarzach mamuś z ławki. Oczywiście, że teraz nie odezwą się ani słowem, tylko poczekają, aż chłopiec i Pan Balon odejdą, by ich obgadać. Takie już są, baby. Ojciec nie znosił takich jak one. Ruszyli we dwóch w stronę boiska. Buty Pana Balona chlupały zabawnie i chłopiec aż się obejrzał, by zobaczyć, jakie ślady zostawia mężczyzna. Były mocne i wyraźne, ale też rozchlapane na tyle, że w żaden sposób nie przypominały śladów ludzkich stóp, raczej ślady nóg słonia. Minęli klomb, pod którym nie było już kota, a potem weszli między drzewa. Na skraju boiska czekali zniecierpliwieni koledzy chłopca. Mały posłał im piłkę długim i całkiem precyzyjnym kopnięciem. – Wczoraj też pokazywali pana w telewizji – powiedział, odwracając się do mężczyzny. – Tata mówił, że robią z tego za duże halo… – Też tak sądzę. – Pan Balon skinął głową. – Ale ja tak wcale nie uważam. To wymagało odwagi, a pan jest jedynym prawdziwym ochroniarzem w tym markecie, nie jak te wszystkie stare dziadki… Pan Balon uśmiechnął się i zmierzwił chłopakowi włosy. Nie za bardzo wiedział, co mógłby mu powiedzieć, bo właściwie niewiele pamiętał z tamtego wydarzenia. Jakoś słabo się wtedy poczuł, a potem wszystko pamiętał jak przez mgłę. Był zły, myślał o grzechach, byli motocykliści, ale nie kojarzył żadnych twarzy. A potem już tylko policja. – Pan Stanisław to dobry ochroniarz – stwierdził w końcu, by przerwać przedłużającą się ciszę. – Jest miły, uczynny i bardzo go lubię. No i stare dziadki też czasem dużo potrafią. Widziałeś Karate kid? – To z tym małym Murzynkiem i Jackiem Chanem? To zabawne, ale gdy mężczyzna sapał, to naprawdę wyglądało, jakby był wielkim, człekokształtnym balonem, z którego uchodziło powietrze. Nawet dźwięk był trochę podobny. – Mówię o tym starym, prawdziwym Karate kid. Wpadnij kiedyś do mnie, to ci pokażę. – Jasne, chętnie! – powiedział chłopiec. Wiedział jednak, że to raczej nie nastąpi. Odkąd gruby mężczyzna się zjawił na ich osiedlu, odkąd po raz pierwszy przyszedł do w parku z puszką kociego żarcia dla bezdomnych zwierzaków i workiem suchego chleba dla ptaków, wszyscy dorośli wzięli go za dziwaka, pewnie niebezpiecznego. A potem jeszcze poszła plotka, że robi zdjęcia dziewczynom w krótkich spódniczkach. I chodzi często do kościoła i do spowiedzi. A kto potrzebuje się często spowiadać? No przecież tylko zboki. I choć chłopcy z podwórka już dawno przestali myśleć tak o Panu Balonie, to jednak pewne pozory trzeba było przed rodzicami zachować. Pewnie już i tak będą kłopoty z powodu tych durnych bab na ławce. To znaczy jeśli powiedzą matce, bo ojciec słuchać ich nie będzie. No ale tak czy siak pójście do mężczyzny na film nie wchodziło w grę… – Muszę lecieć, Panie Balonie. Dzięki za piłkę. Mężczyzna skinął głową i uśmiechnął się, aż w pyzatych policzkach pojawiły się głębokie dołeczki. – Idź, idź – powiedział. – A jak trafisz Sztruksa tą mokrą piłą w klejnoty, to już na pewno pójdzie się przebrać. – Ha, ha, ha! Jasne, Panie Balonie. Spróbuję! – stwierdził chłopiec i pognał w stronę kolegów. Pan Balon przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, czy taka sugestia to już zachęcanie do złego i czy powinien o tym powiedzieć księdzu Zygfrydowi, u którego się spowiadał. Uznał jednak, że nawet Jezus robił czasem żarty. Przypomniawszy sobie jeden z nich, dziarsko wrócił na chodnik. Chlupocząc głośno wodą w przemoczonych trampkach, ruszył w stronę domu, wyobrażając sobie, że spękane płyty chodnika to tafla jeziora.

***

Po drodze na swoje siódme piętro dzielił ciasną windę z zasuszoną staruszką z piątego. Dostrzegł, że kobieta przygląda się jego butom, więc zapewnił ją, że posprząta, ale ona tylko wzruszyła ramionami. – To tylko woda. Wolałabym, żeby zamiast przepraszać, przestał pan dokarmiać te przeklęte sierściuchy – stwierdziła. – Szcza to potem po klatce i windach i śmierdzi. Pokiwał głową, choć oczywiście nie zamierzał przestawać. Wiedział jednak, że ze staruszką, która potrafiła przegadać nawet leciwego proboszcza z osiedlowej parafii, nie ma co się wdawać w dyskusje. Kolejne piętra pokonali więc w milczeniu, a „do widzenia” powiedziane na wdechu, gdy wysiadała, było tak ciche, że przez moment nie był pewien, czy naprawdę wyszło z jego ust. Zwłaszcza że nie odpowiedziała. Dwa piętra wyżej wysiadł i przeszedł ciemnym korytarzem pod swoje drzwi. Otworzył najpierw górny, potem dolny zamek i pociągnął drzwi do siebie. W kolejnych był już tylko dolny, w dodatku zamknięty na raz. Pan Balon wszedł do przedpokoju i pozamykał za sobą. Zewnętrzne na górny łucznik, wewnętrzne, zupełnie idiotycznie, na łańcuch. Dopiero wtedy włączył światło, zdjął i odwiesił na wieszak służbową kurtkę, a potem z ciężkim sapnięciem usiadł na wzmocnionym stołku koło drzwi łazienkowych, by zsunąć buty. Skrzywił się, gdy do jego nosa dotarł smród wilgoci i przepoconych skarpetek. Szybko wrzucił je do pralki, a trampki wyniósł na ową marną namiastkę balkonu, na której, gdy stał w progu, ledwo mieścił się jego brzuch. Otworzył drzwi i uśmiechnął się. Na poręczy siedział czarny kot. Jak zawsze przyglądał mu się przenikliwie, z głową lekko przechyloną na bok. Śmieszny czerwony krawacik, który miał zamiast obroży, przekrzywił się nieco w drugą stronę, jakby dla przeciwwagi. Pan Balon dawno już przestał się zastanawiać, w jaki sposób zwierzak dostaje się na siódme piętro od tej strony. Przywykł. – Dzień dobry, Elegancie – powiedział. – A cóż to za plamki? Wskazał palcem na niewielkie bordowe cętki na krawacie. Kot ani drgnął. – To krew? – Tłusty, serdelkowaty palec prawie dotknął materiału. Kot prychnął i paluch natychmiast się cofnął. – Spokojnie, spokojnie, Panie Elegancie. Chciałem tylko sprawdzić, czy to krew. Kot przechylił głowę w drugą stronę. A ten błysk w oczach – czy mógł uchodzić za uśmiech? – Jeśli nawet – Pan Balon podrapał się po potylicy – to mam nadzieję, że nie pańska. Zjemy coś? Zwierzak podniósł się powoli, wyprężył grzbiet i zeskoczył zgrabnie na podłogę małego balkoniku. Otarł się o nogę gospodarza, po czym wszedł do środka i skierował się od razu w stronę kanapy, gdzie w kącie, przy samym oparciu, leżała miska. Porcelanowa, bo już dawno dał do zrozumienia, że nie jada z plastiku. Pan Balon obejrzał się za nim, pokręcił głową i ruszył w stronę kuchni. – Niestety nie mam już tuńczyka – powiedział już stamtąd. – Ostatnio podrożał, za to była promocja na sardynki. Choć jest szansa, że w ramach tej nagrody, co mi ją obiecali za bohaterstwo, załatwią mi taniej trochę świeżych ryb. Albo może, jakby się panu chciało w niedzielę wyskoczyć na glinianki, to… Kot pacnął łapą w leżącego obok pilota i włączył telewizor. „…gdzie przed zaledwie trzema godzinami dokonano brawurowego, brutalnego ataku na pojazd więzienny transportujący do zakładu karnego znanych włamywaczy Bartosza i Grzegorza W., znanych jako Tańczące Bliźniaki. Kilku nieznanych sprawców użyło do napadu motocykli wyczynowych, świec dymnych i ostrej amunicji. Wiemy już na pewno, że jeden z funkcjonariuszy eskortujących więźniów nie żyje, drugi jest ciężko ranny…” Kot położył się na pilocie, wciskając przycisk głośności. W rogu ekranu małe białe schodki zyskiwały kolejne stopnie, aż każde słowo stało się wyraźnie słyszane w kuchni. „W naszym wozie transmisyjnym jest z nami świadek całego zajścia, który jednak, zważywszy na brutalne okoliczności zdarzenia, poprosił o nieujawnianie jego twarzy i modulację głosu”. – Oho, Panie Elegancie! Nie za głośno!? – zawołał Pan Balon, wchodząc do pokoju. W jednej ręce niósł otwartą puszkę odsączonych z oleju sardynek, w drugiej talerz z niedojedzoną bułką ze schabowym i pomidorem. Zwalił się na kanapę obok kota, talerz położył na stołku i sięgnął po miskę. – Sąsiedzi zaraz zaczną w kaloryfer walić! Ale kot ani drgnął, nawet gdy już miska wypełniła się rybą i powędrowała na swoje miejsce w rogu kanapy. Dopiero gdy gospodarz spróbował złapać za pilota, kot nastroszył się i ponownie prychnął. – Dobra już, dobra. – Pan Balon cofnął rękę. – Chce pan posłuchać, to możemy. Swoją drogą co się z tymi wszystkimi motocyklistami dzisiaj porobiło? Najpierw to pod marketem, a teraz tutaj. Ksiądz Zygfryd mówił ostatnio na kazaniu, że… Kot prychnął po raz trzeci, a potem, mimo że nie dało się już zrobić głośniej, ostentacyjnie nacisnął łapką właściwy przycisk. „Pojawiali się znikąd, zupełnie jakby materializowali się w powietrzu – mówił świadek siedzący tyłem do kamery. Jego głos brzmiał, jakby urządzenie nagrywające właśnie wciągało taśmę. – Skakali nad drogą, rzucali czymś w więźniarkę, a potem opadali i jakby… rozpływali się w powietrzu. To było przerażające, naprawdę. Najstraszniejsze, co widziałem w życiu… A później, gdy już samochód stoczył się do rowu, to jeden z nich zaczął piać jak kogut, a pozostali coś krzyczeli… Coś jak…”
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj