The Girl on the Train jest debiutancką powieścią Pauli Hopkins. Ten thriller psychologiczny okazał się być światowym bestsellerem, a od niedawna mogą się z nim zapoznać także czytelnicy w naszym kraju. Oto opis fabuły:
Rachel każdego ranka dojeżdża do pracy tym samym pociągiem. Wie, że pociąg zawsze zatrzymuje się przed tym samym semaforem, dokładnie naprzeciwko szeregu domów. Zaczyna się jej nawet wydawać, że zna ludzi, którzy mieszkają w jednym z nich. Uważa, że prowadzą doskonałe życie. Gdyby tylko mogła być tak szczęśliwa jak oni. I nagle widzi coś wstrząsającego. Widzi tylko przez chwilę, bo pociąg rusza, ale to wystarcza. Wszystko się zmienia. Rachel ma teraz okazję stać się częścią życia ludzi, których widywała jedynie z daleka. Teraz się przekonają, że jest kimś więcej niż tylko dziewczyną z pociągu.
W podjęciu decyzji o ewentualnym zakupie książki "Dziewczyna z pociągu" może pomóc poniżej zamieszczony fragment udostępniony przez wydawcę Świat Książki.
Piątek, 5 lipca 2013Rano
Przy torach leży kupka ubrań. Coś jasnoniebieskiego – koszula? – przemieszanego z brudnobiałym. To pewnie śmieci, część ładunku zrzuconego nielegalnie w karłowatym lasku porastającym nasyp. Albo coś pozostawionego przez torowców; często się tu kręcą. Ale może to być również coś innego. Matka mawiała, że mam zbyt bujną wyobraźnię. Tom też mi to powtarzał. Nic na to nie poradzę: widzę te porzucone łachmany, brudny podkoszulek czy pojedynczy but i od razu myślę o tym drugim, o bucie i stopach, które je nosiły. Szarpnięcie, zgrzyt i przeraźliwy pisk – pociąg znowu rusza, kupka ubrań znika mi z oczu i toczymy się do Londynu z prędkością żwawego biegacza. Ktoś siedzący za mną wzdycha z bezradną irytacją: podmiejski z Ashbury na Euston, ten o ósmej cztery, potrafi wystawić na próbę cierpliwość najwytrawniejszego pasażera. Podróż powinna trwać pięćdziesiąt cztery minuty, ale rzadko kiedy tyle trwa: ta część torowiska jest bardzo stara, zaniedbana, nękana przez ciągłe problemy z sygnalizacją i niekończące się naprawy.
Pociąg pełznie jak żółw. Trzęsąc się, mija magazyny i wieże ciśnień, mosty i wiaty, mija stojące tyłem do torów skromne wiktoriańskie domy. Przesuwają się jak na filmie, jak na ujęciu z wózka, a ja patrzę z głową opartą o szybę. Widzę je jak nikt inny, bo pewnie nawet ich właścicielom nie jest dane oglądać ich z tej perspektywy. Dwa razy dziennie mam okazję zajrzeć do czyjegoś życia, choć tylko na chwilę. Obcy ludzie w swoich bezpiecznych domach – w tym widoku jest coś pocieszającego. Dzwoni czyjaś komórka, niedorzecznie wesoła, optymistyczna melodyjka. Nie spieszą się z odbieraniem, więc melodyjka brzmi i rozbrzmiewa. Czuję, jak współpasażerowie poprawiają się na siedzeniach, słyszę, jak szeleszczą gazetami i stukają w klawiatury laptopów. Pociąg szarpie, przechyla się na zakręcie i zwalnia przed czerwonym semaforem. Próbuję nie podnosić wzroku, próbuję czytać darmową gazetę, którą wciśnięto mi do ręki na stacji, lecz słowa rozmazują się przed oczami i nic nie przykuwa mojej uwagi. Wciąż widzę tę kupkę ubrań tuż przy torach, samotną i porzuconą.
Wieczorem
Dżin z tonikiem pieni się na brzegu puszki, gdy podnoszę ją do ust i piję. Cierpki i zimny ma smak moich pierwszych wakacji z Tomem, które spędziliśmy w wiosce rybackiej na Wybrzeżu Baskijskim w 2005 roku. Rano płynęliśmy na malutką wyspę oddaloną kilkaset metrów od brzegu, by kochać się na ukrytych plażach, a po południu piliśmy w barze mocny, gorzki dżin z tonikiem, patrząc, jak chmary plażowych piłkarzy grają chaotycznie w rugby na odsłoniętym przez odpływ piasku. Pociągam kolejny łyk i kolejny. Puszka jest już na wpół pusta, ale to nic, bo w plastikowej torbie na podłodze mam jeszcze trzy. Jest piątek, więc nie muszę mieć wyrzutów sumienia, że piję w pociągu. Thank God it’s Friday. Zabawa dopiero się zaczyna. Z tego, co mówią, w weekend będzie ślicznie. Piękne słońce, bezchmurne niebo. Kiedyś pojechalibyśmy pewnie do Corly Wood z wałówką i gazetami i spędzilibyśmy cały dzień, opalając się na kocu i pijąc wino. Zrobilibyśmy grilla z przyjaciółmi albo poszlibyśmy do Rose, gdzie z twarzami coraz bardziej zaczerwienionymi od słońca i alkoholu posiedzielibyśmy do wieczora w ogródku piwnym, a potem wzięlibyśmy się pod ręce i wrócilibyśmy chwiejnie do domu, by zasnąć razem na sofie.
Piękne słońce, bezchmurne niebo, nikogo do zabawy, nic do roboty. Takie życie, życie, którym teraz żyję, jest trudniejsze latem, kiedy wszędzie jest tyle światła i tak mało dającej schronienie ciemności, kiedy wszyscy wychodzą z domu, kiedy są rażąco, wprost agresywnie szczęśliwi. To męczy i jeśli się do nich nie przyłączysz, czujesz się podle. Czeka mnie długi weekend, czterdzieści osiem pustych godzin do wypełnienia. Podnoszę puszkę do ust, lecz nie została w niej ani kropelka.
Poniedziałek, 8 lipca 2013Rano
Znowu podmiejski ósma cztery – co za ulga. Nie żebym nie mogła się doczekać Londynu i początku tygodnia. Wcale nie mam ochoty tam jechać. Chcę tylko usiąść wygodnie na miękkim welurowym siedzeniu, poczuć na twarzy ciepło wpadającego przez okno słońca, poczuć, jak pociąg kołysze się i buja, buja i kołysze przy kojącym akompaniamencie rytmicznego stukotu kół. Wolę już patrzeć na stojące przy torach domy niż być gdziekolwiek indziej. Mniej więcej w połowie drogi stoi wadliwy semafor. Zakładam, że jest wadliwy, bo niemal zawsze świeci się na czerwono. Zatrzymujemy się przed nim prawie codziennie, czasem tylko na kilka sekund, czasem na minutę. Jeśli siedzę w wagonie D, a zwykle tak jest, i jeśli pociąg staje przed semaforem, a staje niemal zawsze, mam doskonały widok na mój ulubiony dom: dom numer piętnaście.
Piętnastka jest bardzo podobna do innych domów stojących przy torach. To wiktoriański piętrowy bliźniak z dobrze utrzymanym wąskim ogródkiem, długim na jakieś sześć metrów i zakończonym płotem, za którym jest pasmo ziemi niczyjej, a potem nasyp. Znam ten dom na pamięć. Znam każdą cegłę, znam kolor zasłon w sypialni na górze (beżowe w granatowy wzorek), wiem, że z futryny okna w łazience odłazi farba i że po prawej stronie dachu brakuje czterech dachówek. Wiem, że w ciepłe letnie wieczory jego lokatorzy, Jason i Jess, wychodzą czasem przez rozsuwane duże okno, aby posiedzieć na prowizorycznym tarasie na dachu nad kuchnią. Jason i Jess są wspaniałą, wręcz idealną parą. On, ciemnowłosy i dobrze zbudowany, jest mężczyzną silnym i opiekuńczym. Cudownie się śmieje. Ona należy do tych drobnych ptasich kobiet, to prawdziwa piękność o bladej cerze i krótkich jasnych włosach. Ma odpowiednie do tego rysy twarzy, oprószone piegami wystające kości policzkowe i śliczną linię szczęki. Wypatruję ich, kiedy stajemy przed semaforem. Rano, zwłaszcza latem, często widzę, jak Jess pije kawę. I kiedy ją widzę, czuję, że ona widzi mnie, że na mnie patrzy, i chcę do niej pomachać. Nie, jestem zbyt nieśmiała. Jasona widuję rzadziej, bo jest już w pracy. Ale nawet kiedy ich nie ma, zastanawiam się, co robią. Może tego dnia mają wolne i Jess leży w łóżku, a on przygotowuje śniadanie albo poszli pobiegać, bo to do nich pasuje. (Tom i ja też biegaliśmy, w niedziele, ja trochę szybszym niż normalnie krokiem, on krokiem wolniejszym, żebyśmy mogli biec ramię w ramię). A może Jess jest na górze, w pokoju gościnnym, może na przykład maluje albo biorą razem prysznic, ona, opierając się rękami o wyłożoną kafelkami ścianę, on z dłońmi na jej biodrach.
Wieczorem
Odwróciwszy się lekko do okna, tyłem do przedziału, otwieram małą butelkę Chenin Blanc, jedną z kilku, które kupiłam w Whistlestop na Euston. Wino jest ciepłe, ale nic to. Nalewam trochę do plastikowego kubka, zakręcam butelkę i chowam ją do torebki. Na picie w pociągu w poniedziałek ludzie patrzą mniej przychylnym okiem, chyba że pije się w towarzystwie, a ja piję sama.
Jest tu sporo znajomych twarzy, ludzi, którzy dzień w dzień jeżdżą tam i z powrotem, tak jak ja. Poznaję ich, a oni pewnie poznają mnie. Ale nie wiem, czy mnie widzą, czy widzą mnie
taką, jaką naprawdę jestem. Jest cudowny wieczór, ciepły, lecz nie duszny. Słońce zaczyna leniwie opadać, wydłużają się cienie i drzewa toną powoli w złocistym świetle. Pociąg stukocze, mija szybko piętnastkę, postacie Jasona i Jess rozmazują się w wieczornym słońcu. Wracając, widuję ich rzadko. Jeśli z przeciwnej strony nie nadjeżdża inny pociąg i jeśli jedziemy powoli, czasem migają mi na tarasie. Jeśli nie – tak jak dzisiaj – zawsze mogę ich sobie wyobrazić. Jess siedzi pewnie z nogami na stole i kieliszkiem wina w ręku, a Jason stoi za nią z rękami na jej ramionach. Czuję dotyk jego dłoni, czuję ich ciężar, opiekuńczy i podtrzymujący na duchu. Często przyłapuję się na tym, że próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz miałam znaczący kontakt fizyczny z inną osobą, ot, zwykłe przytulenie czy uścisk ręki. Gdy o tym myślę, drga mi serce.
Wtorek, 9 lipca 2013Rano
Kupka ubrań z zeszłego tygodnia wciąż tam jest, jeszcze bardziej zakurzona i opuszczona niż kilka dni temu. Czytałam gdzieś, że uderzający w człowieka pociąg może zedrzeć z niego ubranie. Śmierć na torach to nic niezwykłego. Podobno umiera tak dwieście, trzysta osób rocznie, a więc co najmniej jeden człowiek co dwa dni. Nie jestem pewna, ilu ginie przypadkowo. Pociąg jedzie powoli i uważnie patrzę, ale nie widzę na ubraniu śladów krwi. Zatrzymujemy się przed semaforem, jak zwykle. Widzę Jess stojącą na dolnym tarasie przed szklanymi drzwiami. Jest na bosaka, w jasnej sukience we wzorki. Spogląda przez ramię za siebie i pewnie mówi coś do Jasona, który robi śniadanie. Pociąg rusza, ale nie odrywam od niej oczu, nie odrywam oczu od jej domu. Nie chcę widzieć innych, zwłaszcza tego cztery posesje dalej, tego, który kiedyś należał do mnie. Mieszkałam pięć lat przy Blenheim Road dwadzieścia trzy, bezbrzeżnie szczęśliwa i bezgranicznie nieszczęśliwa. I teraz nie mogę na niego patrzeć. To był mój pierwszy dom. Nie moich rodziców, nie dom, który wynajmowałam z innymi studentami – ten był tylko mój, mój pierwszy. A teraz nie mogę, teraz nie chcę go widzieć. Nie, mogę, chcę i nie chcę zarazem, próbuję tego nie robić. Codziennie powtarzam sobie „nie patrz” i codziennie patrzę. Nie mogę się powstrzymać, chociaż nie ma tam nic, co chciałabym zobaczyć, chociaż wszystko, co widzę, boli mnie i rani. Chociaż doskonale pamiętam, jak się czułam, gdy podniosłam wzrok i zobaczyłam, że kremową lnianą zasłonę w sypialni na górze zastąpiono czymś w delikatnym dziecięcym różu. Chociaż wciąż pamiętam, jak zabolał mnie widok Anny podlewającej róże pod płotem w podkoszulku opinającym jej wielki brzuch. Zagryzłam wtedy wargi, mocno, aż do krwi.
Zaciskam powieki i liczę do dziesięciu, piętnastu, dwudziestu. Już. Został w tyle, już go nie widać. Wtaczamy się i wytaczamy z Witney, przyspieszamy, przedmieścia zlewają się stopniowo z brudnym północnym Londynem i bliźniaki znikają, ustępując miejsca upstrzonym graffiti wiaduktom i pustym domom z powybijanymi szybami. Im bliżej Euston, tym bardziej się denerwuję. Rośnie napięcie: jak będzie dzisiaj? Po prawej stronie torów, jakieś pięćset metrów przed stacją, jest betonowy budynek, niski i zapuszczony. Na ścianie ktoś namalował strzałkę wskazującą kierunek następnej stacji i słowa: KONIEC PODRÓŻY. Myślę o kupce ubrań na nasypie i ściska mnie w gardle.