Nasz rodzima kinematografia na niskim poziomie jest. W tym wypadku hasło: dobre po polskie może być jedynie cyniczną ironią powodującą delikatny uśmieszek zażenowania na twarzy coraz więcej wymagającego odbiorcy. Nawet nie próbuję zahaczać tematu efektów specjalnych i produkcji sci-fi, oraz dobrego kina akcji, gdyż tajemnicą nie jest, że w tej kwestii jesteśmy daleko za murzynami i nie zanosi się na rychłe zmiany. Chciałem skupić się na tym, na czym (a jakże!) znamy się jak, nie przymierzając Amerykanie, tylko ci bardziej łacińscy- Brazylijczycy, Argentyńczycy, i tym podobni- produkcji soap oper, po naturalizacji: telenowel.

Z tym „znaniem się” lekko przesadziłem, bo taśmowe wypuszczanie masakrycznej jakości czegokolwiek, nie tylko seriali, niestety nie świadczy o jakości danego produktu, jedynie „sprzedawalności”, popytowi, wstrzeleniu się w rynek i aktualne zapotrzebowanie. Ja rozumiem że aktorzy od czegoś muszą zaczynać, w jakiś sposób uczyć fachu, samodoskonalić, ale dla wyraźnej większości gra we wszelkich barwach m jak miłości i wspólnych parafiach działa w sposób zdecydowanie odwrotny. Siadamy przed TV a jakiś analfabeta, pseudo-reżyser zmusza nas do oglądania na srebrnym ekranie bandy bliźniaczo podobnych odtwórców ról, którzy tak się mają do aktorów jak odkręcacz do mechanika. Ich gra kwalifikowana jest na poziomie szkolnego przedstawienia, a mimika i wyrażanie uczuć przywołuje wspomnienia z dzieciństwa o teatrzyku kukiełkowym. Najbardziej boli mnie kiedy słyszę, że seriale zza oceanu to szmira, nic nie warta amerykańska sieczka a nasze polskie takie dobre ciekawe i wybitne. Pół królewny i rękę królestwa dla tego kto pokaże mi produkcję z kraju nad Wisłą, chodź niewinnie zbliżającą się poziomem aktorstwa do takich majstersztyków jak niektóre role w „Weeds” „Californication” czy „House M. D.”

Skąd tyle żółci, goryczy i generalizowanie (może nie do końca słuszne acz spontaniczne)? Z jednej prostej obserwacji, która zadziałała na mnie jak przystanek Woodstock na wyznawcę Rydzyka. Głupota, drobnostka, błahostka wręcz. Możliwe, że niezauważona przez zdecydowaną większość telewidzów, irytująca mnie jednak w nieprawdopodobnym wprost stopniu. Włączam srebrne pudło, błyskawiczny przelot po stacjach, patrzę, a w polskim serialiku będzie operacja na otwartym mózgu, do której, (jak wiadomo każdemu przedszkolakowi), należy dokładnie ogolić głowę szczęściarza. Zaciekawiony czekam na obrót wydarzeń (o ile tak można to nazwać). Kochająca, cukierkowa milusia aż wymiotować się chce Pani Żona bierze maszynkę do ręki… i cięcie. Nie, nie włosów, nowa scena, gdzie kochający, idealny, bożyszcze tłumów Pan Mąż leży z zabandażowaną głową, a spod opatrunku bezczelnie wystają, jakby to powiedziała Kasia Figura, pekaesy. Mają mnie za debila? Ja rozumiem, że można nie umieć grać, ale delikatne poświęcenie dla roli nie jest chyba czymś nietaktownym, szczególnie w tym specyficznym zawodzie. Dlaczego na zachodzie aktor może przygotowywać się miesiącami, przytyć/schudnąć 20kg, nauczyć się grać w piłkę, sztuk walki, robić salto, polizać się po łokciu a u nas biedaczek nie jest w stanie poświęcić swej bujnej czupryny? To jest Polska właśnie … no i co? Tzn. że mamy przyjmować zastany porządek za jedynie słuszny i unikać ulepszania tego co mamy (w tym przypadku w sensie aktorstwa), bo u nas jest tak i już, a Ameryka to Ameryka. Z takim nastawieniem zamiast robić nawet niewielkie kroczki w przód, lecimy do tyłu z pełnym impetem. Przynajmniej nasza kiełbasa przegoniła zachód…

Autor felietonu: Yasiu_

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj