Felieton wysłany 7. lipca 2010 roku.

W niedzielę wieczorem brytyjska telewizja BBC pokaże jeden ze swoich sztandarowych programów, Doctor Who. Mając chwilę czasu, zaciekawiony zapowiedziami z necie i tv, postanowiłem obejrzeć nowy odcinek. No cóż, z przykrością muszę stwierdzić, że to już nie jest ten sam Doctor, co kilka lat temu: nie ten klimat, nie te opowieści, dialogi, nie ten aktor grający główną rolę. Jednak odcinek jest ciekawy. Otóż traktuje on o Van Goghu (malarzu, jakby ktoś nie wiedział). Pokazano jego zmiany nastrojów, szaleństwo, umiłowanie do koloru, reakcje ludzi na jego dość specyficzny sposób spoglądania na świat.

Widać było, że autor scenariusza znał się na rzeczy. Był chyba nawet fanem artysty. Jednak dlaczego wspominam o tym wydarzeniu? Otóż jako twórca zauważyłem w tym odcinku pewną rzecz, którą już kiedyś zaobserwowałem, ale uśpiłem na długo. Artysta za życia miał w dawnych czasach pod górkę. Rekompensowano jego wysiłek i talent dopiero po śmierci, albo dość późno za życia. Zastanawiam się jednak, czy nie lepsza jest droga artystów pokroju Van Gogha, którzy tworzyli i nie musieli iść na kompromis. Nie uderzała im „sodówka”, nie rozdrabniali się, gdy ich nazwisko stawało się znane. Jako artyście bliższa wydaje mi się być droga van Gogha, niż, na przykład, Dalego - faceta, który nawet własne wymiociny mógłby wystawić na sprzedaż, a na pewno znalazłby się kupiec, który uwierzyłby, że to arcydzieło. Sam Dali niejednokrotnie mówił, że sprzedaje prace, zanim je jeszcze stworzy.

Natomiast Vincent van Gogh za życia sprzedał tylko jeden obraz. Żył dzięki pomocy rodziny, na skraju bezdomności. Jednak w przeciwieństwie do obrazów Dalego, na jego pracach widać, że używał sporo materiałów, by wizje wydobyć z własnego muzeum wyobraźni. Są bardzo impastowe. Chyba niemal każdy plastyk miał kiedyś moment fascynacji Van Goghiem. W liceum strasznie mi imponował kolorem, obrazy były zawsze żywe.

[image-browser playlist="" suggest=""]

Niektórzy chcieliby żyć jak on: być biednym i malować. Jednak w obecnym świecie, w naszym kraju, w kapitalizmie, nie za bardzo można to osiągnąć. Choć znam człowieka, który pomimo iż właśnie kończy studia artystyczne wciąż żyje tą utopią. Wciąż myśli, że jest niemal inkarnacją tego artysty.

Zastanawiam się, czy szaleństwo, niezrozumienie przez społeczeństwo, to jedyna droga do sukcesu w świecie sztuki. Również i dziś sztuka tworzona przez uznanych twórców nie zawsze bywa zrozumiana. Jest wiele prac, które bez odpowiedniego komentarza ze strony twórcy są dla odbiorcy niezrozumiałym bełkotem; nawet gdy odbiorca jest zorientowany w świecie sztuki, zna jej historię

Choć jest też wielu twórców, którzy umieją połączyć artyzm z umiejętnością trafienia do odbiorcy, bycia zrozumianym. I to jest chyba złoty środek, do którego chyba każdy artysta w jakimś stopniu dąży. Chociaż może radykalizm jest lepszą drogą?

Cóż, w obecnym świecie wielbi się podobnych do siebie. Promuje się swoich, ale tych swoich, którym nie powiodło się lepiej i nie trzeba im czegoś zazdrościć. Cóż można być Sasnalem - przeważnie lekceważonym na uczelni, którą ukończył. W środowisku krakowskim zauważa się Modzelewskiego, ale jakby nie zauważa się „swojego” Sasnala.

Można być jak wykładowca z uczelni: wciąż marzącym o potędze, z wciąż wzrastającym poziomem samouwielbienia. Ale można też usiłować robić swoje i pomału acz z wyczuciem zdobywać uznanie odbiorców i środowiska. Niestety, wciąż są i tacy, którzy zaczynają bardzo błyskotliwie i szybko, by równie szybko zniknąć. Często zostaje po nich nazwisko lub nazwa, za którą nic nie stoi. Ot, takie puste coś.

[image-browser playlist="" suggest=""]

Niestety żaden twórca nie odniesie sukcesu jeśli nikt nie wykształci odpowiednich wystawienników, galerników, kuratorów, którzy będą umieli zadziałać, odszukać i w odpowiedni sposób zainwestować w odpowiednio rokującego artystę. Brak tych osób sprawia, że pełno jest w galeriach słabej sztuki, a odbiorca, głównie ten niewyrobiony, nieobyty, czuje się w nich źle. Nie rozumie tego co się prezentuje, nie umie odróżnić perełek od zwykłego gniota.

W odcinku Doctora o Vincencie, postawiono pytanie, czy można zmienić los artysty, pokazując mu, że kiedyś zostanie okrzyknięty wielkim artystą i będzie miał własną salę w paryskim muzeum Orsey. Czy Vincent wiedząc, że kiedyś jego obrazy będą kochane nie tylko przez niego, ale też przez miliony ludzi na całym świecie, nie postanowi żyć długo, malując dla potomnych? Odpowiedź brzmi: nie. Vincent miał bowiem własne demony – z którymi też walczył Doctor, w tym odcinku. Cierpiał z powodu samotności, niezrozumienia. Miał stany depresyjne. Jak dziś wiemy, takie dolegliwości mogą mieć poważne skutki dla zdrowia i życia.

Chyba poczekam do niedzieli, by obejrzeć kolejny odcinek najdłuższego serialu sci-fi świata.

Artysta zaściankowy, Karol Wilk

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj