Więzień Labiryntu to pierwszy tom trylogii amerykańskiego autora Jamesa Dashnera, która stała się światowym bestsellerem i jest uznawana za jedną z najlepszych książek tego gatunku. To powieść pełna akcji i nieustającego napięcia, która chwyci czytelnika za gardło, i nie puści aż do ostatniej strony. Każde wejście do Labiryntu może stać się przepustką do koszmaru, i walką na śmierć i życie...
[image-browser playlist="581841" suggest=""]
Oto fragment:
Powstał, rozpoczynając nowe życie, otoczony przeszywającą ciemnością i stęchłym, zakurzonym powietrzem.
Dźwięk metalu uderzającego o metal; podłoga gwałtownie zadrżała i przewrócił się. Przeczołgał się na czworakach do tyłu, kropelki potu spływały z jego czoła pomimo przejmującego chłodu. Uderzył plecami o zimną, metalową ścianę. Wstał i przesuwał się wzdłuż niej, dopóki nie dotarł do kąta pomieszczenia. Osunął się na podłogę i przyciągnął nogi do tułowia, mając nadzieję, że jego oczy wkrótce przywykną do ciemności.
Przy kolejnym wstrząsie pomieszczenie szarpnęło w górę, niczym stara winda w szybie kopalnianym.
Dźwięki skrzypiących łańcuchów i mechanicznych kół, przywołujące na myśl starożytną fabrykę stali, rozbrzmiewały dookoła, odbijając się od ścian pustym, brzękliwym świstem. Pozbawiona światła winda kołysała się na boki, wjeżdżając na górę, przyprawiając go o mdłości; zapach spalonego oleju zaatakował jego zmysły, sprawiając, że poczuł się jeszcze gorzej. Zbierało mu się na płacz, jednak jego oczy pozostawały suche; mógł jedynie siedzieć samotnie w ciemności i czekać.
Nazywam się Thomas, pomyślał.
To… to była jedyna rzecz, jaką pamiętał ze swojej przeszłości.
Nie pojmował, jak to mogło być możliwe. Jego umysł funkcjonował bez zarzutu, próbując rozpoznać otoczenie i znaleźć wyjście z tej sytuacji. Fala informacji zalała jego myśli – fakty i obrazy, wspomnienia i szczegóły o świecie, o sposobie, w jaki ten świat funkcjonował. Przywołał obraz śniegu na drzewach, wspomnienie przejażdżki drogą zasypaną liśćmi, hamburgera z frytkami, księżyca rzucającego jasną poświatę na trawiastą łąkę, kąpieli w jeziorze, zgiełku i zamętu miejskiego życia o poranku.
Jednak nadal nie wiedział, skąd pochodził ani w jaki sposób znalazł się w spowitej ciemnością windzie, czy też kim byli jego rodzice. Nie pamiętał nawet swojego nazwiska. Obrazy ludzi przemykały mu przez głowę, jednak nie potrafił ich rozpoznać, twarze zastępowała udręczona plama kolorów. Nie potrafił sobie przypomnieć choćby jednej znanej mu osoby lub przywołać jakiejkolwiek rozmowy.
Wagon windy wciąż się wznosił, kołysząc się na boki. Thomas przyzwyczaił się do nieustannie szczękających łańcuchów, które wciągały go na górę. Upłynęło sporo czasu. Minuty zamieniły się w godziny, chociaż nie mógł być tego pewny, ponieważ każda sekunda wydawała się wiecznością. Nie. Był przecież sprytniejszy. Jego zmysły podpowiadały mu, że był w ruchu od co najmniej pół godziny.
Co dziwne, poczuł, jak strach go opuścił, zupełnie niczym chmara komarów przegoniona przez wiatr, ustępując miejsca wszechogarniającej go ciekawości. Chciał wiedzieć, gdzie się znajduje i co to wszystko oznaczało
Wagon, skrzypiąc i wydając dźwięk głuchego uderzenia, szarpnął i zahamował, sprawiając, że Thomas ponownie upadł na twardą podłogę. Zrywając się na nogi, poczuł, że wagon kołysze się coraz wolniej, aż w końcu zatrzymał się zupełnie.
Zapadła złowroga cisza.
Upłynęła minuta. Dwie. Spoglądał w każdym kierunku, jednak zewsząd ogarniała go ciemność. Szedł ponownie po omacku wzdłuż ściany w poszukiwaniu wyjścia. Jednak nie znalazł niczego prócz zimnego metalu. Jęk zawodu rozbrzmiał echem, niczym przenikliwe zawodzenie śmierci. Kiedy zaniknął, powróciła cisza. Krzyknął znowu, wzywając pomocy, uderzając pięściami w ścianę.
I nic.
Thomas wrócił z powrotem do kąta, objął kolana ramionami i zadygotał, a strach powrócił. Poczuł niespokojne drżenie w piersi, jak gdyby jego serce chciało się wyrwać i opuścić ciało.
– Niech… ktoś… mi… pomoże! – krzyknął. Każde słowo rozdzierało jego gardło przenikliwym wrzaskiem rozpaczy.
Nad jego głową rozległ się głośny brzęk – przestraszony, wciągnął gwałtownie powietrze, spoglądając w górę. Prosta linia światła przeszyła sufit, Thomas obserwował, jak się powiększała. Ciężki zgrzytliwy dźwięk ujawnił obecność podwójnych rozsuwanych drzwi, które po chwili stanęły otworem. Po tak długim czasie spędzonym w ciemności, światło raniło jego oczy; odwrócił wzrok, zasłaniając twarz dłońmi.
Usłyszał dźwięki dochodzące z góry – głosy – i strach sparaliżował jego ciało.
– Patrzcie na tego sztamaka!
– Ile może mieć lat?
– Wygląda jak klump w koszulce.
– Sam jesteś klump, smrodasie.
– Stary, ale tam śmierdzi pociskiem!
– Mam nadzieję, że podobała ci się przejażdżka, świeżuchu.
– Stąd nie ma powrotu, koleś.
Thomas poczuł ogarniającą go falę gorąca i paniki. Głosy były jakieś dziwne, rozbrzmiewały echem. Niektóre z nich wydawały mu się zupełnie obce – inne zaś znajome. Spojrzał spod przymrużonych powiek w stronę mówiących osób, starając się przyzwyczaić oczy do światła. Z początku dostrzegł jedynie przemieszczające się cienie, które wkrótce przybrały kształt ludzi nachylających się nad wyrwą w suficie, spoglądających na niego i wskazujących go palcem.
Nagle, zupełnie jak gdyby ktoś wyregulował ostrość jego wzroku, twarze stały się wyraźne. Jego oczom ukazali się chłopcy – niektórzy młodsi, inni starsi. Thomas nie wiedział, czego się spodziewać, jednak ich widok zaskoczył go. Byli nastolatkami. Dzieciakami. Niektóre z jego obaw odpłynęły, jednak nie na tyle daleko, aby uspokoić łomoczące wciąż serce.
Ktoś spuścił linę, na końcu której znajdowała się wielka pętla. Thomas zawahał się, następnie podszedł i wsadził do niej prawą stopę; ściskał ją mocno, podczas gdy ktoś na górze wciągał go w stronę światła. Zobaczył las dłoni, całe mnóstwo rąk, i te dłonie chwyciły go za ubranie, wciągając na górę. Rzeczywistość zdawała się wirować kłębiącą się mgłą twarzy, kolorów i świateł. Burza emocji rozrywała mu wnętrzności; chciał krzyczeć, zbierało mu się na płacz i wymioty. Chóralne głosy ucichły, kiedy wyciągano go z ciemnego kontenera i ktoś do niego przemówił. Wiedział, że nigdy nie zapomni tych słów.
– Miło cię poznać, sztamaku – powiedział chłopak. – Witaj w Strefie.
Wciągające go dłonie w końcu zniknęły, gdy Thomas stanął twardo na ziemi i otrzepał kurz z koszulki i spodni. Wciąż oślepiony światłem, zachwiał się. Zżerała go ciekawość, jednak czuł się zbyt słabo, aby dokładniej przyjrzeć się otoczeniu. Jego nowi towarzysze milczeli, kiedy obracał głowę we wszystkie strony, starając się rozejrzeć wokoło.
Gdy obracał się powoli, pozostałe dzieciaki chichotały, przyglądając się mu. Niektórzy chłopcy wyciągnęli ręce i szturchali go palcami. Musiało ich być co najmniej pięćdziesięciu. Mieli poplamione i przepocone ubrania, jak gdyby wrócili po ciężkim dniu pracy. Byli różnej postury, wzrostu oraz rasy, a ich włosy miały różną długość. Nagle zakręciło mu się w głowie. Zamrugał oczami, przyglądając się twarzom chłopców oraz dziwnemu miejscu, w którym się znalazł.
Stali pośrodku olbrzymiego dziedzińca wielkości siedmiu boisk piłkarskich, otoczonego z czterech stron potężnym murem z szarego kamienia, który pokrywał gęsty bluszcz. Wysokie na kilkadziesiąt metrów ściany tworzyły idealny kwadrat wokół nich, a w każdej z nich, dokładnie pośrodku, znajdowała się długa szczelina, za którą rozpościerały się ścieżki i długie korytarze.
– Patrzcie na tego szczylniaka – rozbrzmiał chropowaty głos. Thomas nie widział, kto wypowiedział te słowa. – Od tego kręcenia się w kółko koleś skręci sobie kark.
Kilku chłopców wybuchnęło śmiechem.
– Zawrzyj twarzostan, Gally! – wtrącił ktoś niskim głosem.
Thomas ponownie skupił wzrok na tłumie obcych stojących przed nim. Wiedział, że musi mieć się na baczności – czuł się, jakby był pod wpływem środków odurzających. Wysoki, jasnowłosy chłopak o kwadratowej szczęce powąchał go, jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Niski, pulchny koleś wiercił się nieustannie, spoglądając na Thomasa wybałuszonymi oczami. Krępy, umięśniony Azjata skrzyżował ramiona, przyglądając się mu, a podwinięte rękawy obcisłej koszulki uwidoczniły bicepsy. Ciemnoskóry chłopak – ten sam, który go powitał – spojrzał na niego z marsową miną. Niezliczona reszta wpatrywała się w niego.
– Gdzie jestem? – zapytał Thomas, zdziwiony tembrem własnego głosu. Nie brzmiał tak, jak powinien, był wyższy, niż się spodziewał.
– Na pewno nie u mamy – rzucił ciemnoskóry chłopak. – Wylaksuj.
– Do którego Opiekuna trafi? – krzyknął ktoś z głębi tłumu.
– Mówiłem, smrodasie – odpowiedział ostry i przenikliwy głos. – To klump, więc będzie Pomyjem. Bez dwóch zdań.
Chłopak roześmiał się, jak gdyby opowiedział najlepszy kawał w życiu.
Thomas ponownie poczuł uporczywy mętlik w głowie, słysząc tak wiele słów i zdań, które pozbawione były sensu. Sztamak. Smrodas. Opiekun. Pomyj. Wyskakiwały z ust chłopaków tak naturalnie, że czuł się nieswojo, nie znając ich znaczenia. Zupełnie jakby wraz z utratą pamięci utracił również część rozumienia mowy.
Ocean emocji zalewał jego umysł i serce. Zdezorientowanie. Ciekawość. Panika. Strach. Jednak przede wszystkim ogarniało go ponure uczucie rozpaczy, jak gdyby świat, który znał, przestał istnieć, został wymazany z jego pamięci i zastąpiony obrzydliwym substytutem. Pragnął uciec jak najdalej od tych ludzi i tego miejsca.