Nie sądzę (choć oczywiście dobrze by było być w błędzie), aby wśród czytelników Hataka znalazł się ktoś, kto pamięta polską premierę kinową pierwszej Godzilli, tej z 1954 r. Raczej skłaniam się ku myśli, że nas wszystkich nie było wtedy jeszcze na świecie. Co nie znaczy, że tej klasycznej, świetnej, oczywiście czarno-białej "Godzilli" nie można zobaczyć na dużym ekranie. Co jakiś czas pokazują ten film w warszawskim kinie Iluzjon. Seans z nieźle zachowanej starej kopii robi naprawdę wielkie wrażenie, a obok samego Króla Potworów urocze jest stare tłumaczenie z czasów poprzedniego ustroju. Prosty przykład: pan czyta gazetę i widać w niej wśród rządków japońskich liter zdjęcie kwartetu smyczkowego. Według polskiego tłumaczenia artykuł nosi tytuł "Wielki sukces radzieckich muzyków".
Ale miało być o Godzilli. No więc przybył, zniszczył, zginął. Ale film okazał się takim hitem, że nikt się nie przejmował tą puentą, więc Król rok później wrócił, by znowu niszczyć, walczyć z innym potworem (Anguirusem) i znowu zginąć. Gdy wrócił w trzecim filmie, wystawiono przeciwko niemu samego King Konga. A potem było jeszcze więcej i lepiej. W sumie w przeciągu dwudziestu jeden lat powstało piętnaście filmów, w których Godzilla musiał mierzyć się z potworami z kosmosu, wielkim robotem, ćmą, homarem czy bestią powstałą ze śmieci i ścieków. Zabawy było co niemiara. Większość z tych filmów trafiała do polskich kin i chyba z połowę z nich udało mi się zaliczyć w latach siedemdziesiątych. Jestem więc z pokolenia wychowanego na Godzilli na wielkim ekranie (na równi zresztą z jego najsłynniejszym konkurentem – wielkim żółwiem Gamerą, który w polskich kinach bronił świata w filmie "Superpotwór" będącym składanką z kilku japońskich produkcji z jego udziałem).
Piętnastofilmowy cykl z Godzillą (znany jako Showa) zakończył się w 1975 r. "Powrotem Mechagodzilli", po której twórcy zrobili sobie blisko dekadę przerwy. Gdy w 1984 r. wrócili do roboty, zdecydowali się zacząć od początku. Wymazali z pamięci wszystkie tamte fabuły, w których Godzilla stawał się coraz sympatyczniejszym obrońcą ludzkości przed rozmaitymi wielkimi zagrożeniami, i wrócili do źródeł – do opowieści o groźnym potworze, który najpierw niszczy, a potem... dalej niszczy. Powstało siedem kolejnych filmów (seria Heisei), po której prawa do Godzilli sprzedano Hollywood. Co było dalej, wszyscy chyba pamiętamy. Dalej był Roland Emmerich i coś, co w 1998 r. nosiło tytuł "Godzilla", owszem, ale trudno było tam znaleźć ducha czy literę oryginału.
Cóż było robić? Japońska wytwórnia Toho (w której powstały wszystkie oryginalne filmy z Godzillą) znowu wzięła się do roboty i w latach 1999-2004 nakręciła jeszcze sześć kolejnych filmów (co roku jeden) nazywanych serią Millenium albo Shinsei. W każdym kolejnym było coraz więcej potworów, z którymi Godzilla bądź walczył, bądź się kumplował aż do finałowego "Godzilla – Ostatnia wojna", w którym wystąpili chyba wszyscy z pięciu dekad serii (no może poza King Kongiem). To był wielki finał, podsumowanie i jazda bez trzymanki. Największy budżet i największa finansowa klapa – jakoś tak wyszło... Ale przynajmniej Godzilla za wysługę lat i dorobek życia dostał swoją gwiazdę w hollywoodzkiej Alei Gwiazd (nie mogłem się powstrzymać przed fotką).
[image-browser playlist="577914" suggest=""]
No i właśnie minęła nam kolejna dekada bez Godzilli. I dobiegła końca. Miejmy nadzieję, że tym razem Hollywood odrobił lekcje i nowy film to początek kolejnej serii. Komu jak komu, ale Godzilli taka seria z pewnością się należy.
[image-browser playlist="577862" suggest=""]Godzilla w reżyserii Garetha Edwardsa trafi do polskich kin w piątek 16 maja. Sprawdź seans i zarezerwuj bilet w wybranym kinie.
[image-browser playlist="577915" suggest=""]