Na platformie HBO Max swoją premierę miał niedawno serial Three Pines na podstawie powieści Louise Penny. Z tej okazji spotkaliśmy się z Alfredem Moliną, który wciela się w postać detektywa Armanda Gamache'a. Dowiedzieliśmy się, co skłoniło go do zaangażowania się w serial telewizji.
DAWID MUSZYŃSKI: Rzadko stawiasz na projekty telewizyjne. Co było więc w serialu Three Pines, że postanowiłeś go wybrać?ALFRED MOLINA: Jakość materiału źródłowego, jakim były książki. Choć szczerze muszę powiedzieć, że gdy po raz pierwszy dostałem ofertę zaangażowania się w ten projekt, nie miałem pojęcia, że te książki istnieją. Pamiętam, że byłem wtedy na kolacji z producentem innego projektu, w którym grałem. Wspomniałem mu, że dostałem ofertę zagrania w serialu na podstawie książek autorstwa Louise Penny. Nagle jego oczy dosłownie rozbłysły. „To wspaniale. To genialne książki. Bierz, nawet się nad tym nie zastanawiaj” - usłyszałem. A była to osoba, której zdanie szanuję, bo ma ogromne wyczucie do dobrych projektów. Nim oddzwoniłem, to sięgnąłem po pierwsze dwie czy trzy książki i... wsiąkłem. Byłem urzeczony tym, jak te intrygi są tam plecione i jak bardzo duży nacisk autor kładzie na wszystkie szczegóły. Postawiłem więc jeden warunek: jeśli mam się w to zaangażować, to musimy to zrobić dobrze. Chciałem mieć nad tym jakąś kontrolę. Spytałem się, czy mogę być jednym z producentów wykonawczych i mieć miejsce przy stole, gdy będą zapadały ważne decyzje kreatywne. Zgodzili się.
Ale ty nie miałeś chyba wcześniej doświadczenia w piastowaniu takiego stanowiska.
To prawda. Szybko musiałem się nauczyć, co tak naprawdę oznacza bycie producentem wykonawczym. Do tego nie mam też doświadczenia w graniu w serialach. Zazwyczaj są to filmy czy sztuki teatralne. Komu jak komu, ale tobie chyba nie muszę tłumaczyć, jak bardzo te światy różnią się od siebie. Czułem się więc jak uczeń podczas pierwszego dnia szkoły. Na szczęście wszyscy dookoła byli dla mnie łaskawi i wszystko mi tłumaczyli, gdy tylko widzieli, że jestem choć odrobinę zagubiony.
I czego się nauczyłeś?
Konsekwencji w wizji kreatywnej. Już tłumaczę, o co mi chodzi. Serial to kilka filmów kręconych jednocześnie pod względem długości. Sceny, które nagrywamy, nie są nagrywane chronologicznie. Łatwo więc pogubić się w tym, w jakim stanie emocjonalnym jest postać i w tym, ile już wie na temat zagadki, którą rozwiązuje. To było wielkie wyzwanie, by się w tym odnaleźć. I wszystko spiąć tak, by miało to sens i ciągłość na ekranie. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że praca na planie serialu jest dużo dłuższa niż na planie filmowym. Jest więcej scen do nakręcenia. Trzeba więc utrzymać pewien poziom energii przed kamerą, a uwierz mi, jest to czasami trudne. Już wiem, jak czują się sportowcy podczas turniejów czy dogrywki. Musiałem nauczyć się umiejętnie rozkładać tę energię, by mi wystarczyła do końca dnia. Wcześniej nigdy nie musiałem się o to martwić.
To przejdźmy do serialu. Twój bohater ma dziwną cechę, bo szuka pozytywów nawet u najbardziej zdegenerowanych jednostek.
Armand Gamache faktycznie uważa, że w każdym człowieku jest choć odrobina dobra, którą można wydobyć. Widzi człowieka w człowieku. To go wyróżnia na tle innych stróżów prawa, którzy w przestępcach widzą wcielenie zła i nic więcej. Nie starają się zrozumieć, co ich pchnęło do takiego, a nie innego czynu. Powiem ci więcej. Według Gamache’a wszyscy jesteśmy skłonni do popełnienia strasznych przestępstw. Tylko nie wszyscy jesteśmy stawiani w sytuacjach, gdy ta ciemna natura musi się uaktywnić. Jest to część człowieczeństwa. W serialu mamy nawet taką wymianę zdań. Mój bohater słyszy – nie pamiętam już od kogo – że zło nie ma granic. Na co odpowiada: "Ma, tylko musimy je znaleźć". To pokazuje jego wielką empatię i chęć zgłębienia ludzkiej natury. Zobacz, że on nie nosi ze sobą broni. Uważa, że konfrontacja jest oznaką porażki i zawsze stara się rozwiązać konflikt werbalnie. To oczywiście nie podoba się jego przełożonym, o czym możemy się bardzo szybko przekonać.
Tę jego chęć zrozumienia, jak działa umysł danego mordercy, widać w szczególności w książkach.
W serialu musieliśmy trochę ten proces uprościć, by nie zanudzić nim widza. Jednak dużo z tego zostało. Bardzo zależało mi, byśmy dowiedzieli się nie tylko, kto zabił, ale przede wszystkim, z jakiego powodu to zrobił. To jest zresztą to, co mnie pociąga w kryminałach – motyw. Chcę dowiedzieć się, dlaczego dana osoba posunęła się do takiego ekstremum, by komuś odebrać życie. Bardzo rzadko jest to spowodowane samą chęcią odebrania życia. Najczęściej stoi za tym coś więcej.
Dlatego aktorzy lubią grać detektywów? Bo widzą pewne wspólne cechy.
Dokładnie! Aktorzy podczas przygotowywania się do roli robią właśnie takie małe śledztwo. Rozkładają graną przez siebie postać na części proste, by poznać motyw jej działania. Zobaczyć, kim są. Co ich nakręca, co denerwuje, co uspokaja. Detektyw szuka motywu zbrodni, a my szukamy motywów działania naszych bohaterów. Dostrzegam tu pewną symbiozę. Fajnie, że ją też dostrzegłeś.
Budując postać policjanta, opierasz się tylko na scenariuszu? A może przepuszczasz ją także przez filtr otaczającej nas rzeczywistości? Pytam dlatego, że policja obecnie w wielu krajach nie ma najlepszej prasy. Straciła w dużej mierze zaufanie obywateli. I nie mówię tylko o USA.
Uważam, że seriale kryminale nie muszą być barometrem odzwierciedlającym sytuacje na świecie. Mamy pewną niepisaną umowę z widzem, że to, co pokazujemy, jest czystą fikcją. Choć nie uciekamy tak kompletnie od tego, co nas otacza. W naszym serialu poruszamy wątek korupcji w policji czy błędach wymiaru sprawiedliwości, które w przeszłości zostały popełnione, ale nigdy te rzeczy nie są u nas wyciągane na pierwszy plan i krytykowane. Są po prostu częścią rzeczywistości, w jakiej nasi bohaterowie się znajdują. Są nam poniekąd potrzebne do ciekawszego opowiedzenia historii. Widz to rozumie.
W pierwszej scenie pierwszego odcinka mamy scenę, którą mogłem oglądać w Polsce na ulicach. Policjant wykorzystuje swoją siłę wobec kobiety, która mu nie zagraża, tylko wyraża swoje zdanie…
Telewizja nie ucieknie od takich połączeń. Prawda jest taka, że tacy funkcjonariusze byli od zawsze w policji. Teraz po prostu mamy więcej możliwości, by takie nadużycia pokazać szerszej publice. Do tego też jesteśmy bardziej świadomi i chyba odważniejsi, by stanąć w obronie słabszego. To, że ktoś nosi mundur, nie zwalnia go z przestrzegania prawa. Nie daje mu immunitetu.
A wolisz grać w produkcjach opartych na wydarzeniach fikcyjnych czy prawdziwych? Miałeś okazję spróbować obu, więc się zastanawiam, co ci bardziej pasuje.
To są zupełnie dwie różne dyscypliny, których nie da się tak łatwo porównać. Jeśli grasz postać w 100% fikcyjną, to możesz ją sobie formować, jak tylko chcesz. Możesz z nią zrobić wszystko. Wymyślić jej historię, tiki, sposób chodzenia i mówienia. A gdy grasz osobę, która żyła i jest dobrze opisana, jesteś w pewien sposób zobligowany do tego, by jej nie umniejszyć czy nie ośmieszyć. Gdybym miał zagrać Mussoliniego, to nie mógłby mówić z irlandzkim akcentem (śmiech). Trzeba być wiernym pewnym faktom. Choć w jednym i w drugim przypadku musimy przekonać widza, by choć przez chwilę nam uwierzył, zaangażował się w historię, którą opowiadamy. Różnica polega tylko na ilości pracy domowej, jaką trzeba odrobić przed wejściem na plan.