Minęło już kilka tygodni, odkąd na Disney+ wyemitowano ostatni odcinek 2. sezonu anime Bleach: Thousant Year Blood War. Czekaliśmy aż dwanaście lat, żeby jeden z honorowych członków tak zwanej "wielkiej trójki" magazynu Shonen Jump wreszcie powrócił. Anime tworzone przez Pierrot Studio jeszcze się nie skończyło, ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że jest to adaptacja o wiele lepsza od materiału źródłowego i być może jedna z lepszych, jakie powstały w historii mangi. Dlaczego twórcy odnieśli sukces?

Bleach: zakulisowe problemy autora mangi

W latach 2015 – 2016 autor mangi, Tite Kubo, przechodził trudny okres w swoim życiu. Jak mówił w wywiadach, jego zdrowie fizyczne i psychiczne były w koszmarnej formie. Zmagał się on z ogromnym stresem związanym z tym, że fani na całym świecie mieli ogromne oczekiwania wobec finału historii. W dodatku podczas pracy w magazynie Shonen Jump producenci dawali mu nierealne terminy dostarczania rysunków. Doszło do tego, że autor Bleach nie mógł wyleczyć naderwanego ścięgna w lewym ramieniu przez wyśrubowane terminy stawiane mu przez magazyn. Na domiar złego Shonen Jump przeprowadziło ankiety dotyczące tego, która manga ma się utrzymać. Na Bleach prawie nikt nie zagłosował... Wydawca wymusił więc na Tite Kubo wcześniejsze zakończenie historii, mimo że sam rysownik tego nie chciał. I niestety odbiło się to na mandze. 
Fot. Materiały prasowe

Manga Bleach: upadek arcydzieła

Thousant Year Blood War Arc, finałowy rozdział historii, był swego czasu miażdżony przez czytelników. Widać było wyraźnie, że oglądamy coś niedokończonego. Do tej pory w internecie można znaleźć długie materiały o przyczynach „upadku arcydzieła”. Co krytykowano? Dziury fabularne, ucięte walk i kompletne zlekceważenie rozwoju postaci. Doskonale widać to w panelach, gdy jakaś walka się rozpoczyna i... w zasadzie tyle, bo nie widzimy jej dalszego przebiegu. Autor często wprowadzał wątki, które następnie porzucał. Poza tym wiele kwestii było kompletnie niezrozumiałych przez to, że autor musiał gnać na złamanie karku do samego końca fabuły. Wisienką na tym wybrakowanym torcie była konfrontacja członków Schutzstaffel ze Składem Zero, która została okrzyknięta największym rozczarowaniem mangi. Do tej konfrontacji jeszcze powrócę. Teraz wspomnę tylko, że autor nie mógł nawet pokazać pełnego potencjału postaci, ponieważ wymyślony przez niego przeciwnik musiał jeszcze wystarczyć dla bohaterów, z którymi przyszło mu zmierzyć się później.

Seriale anime z największą liczbą odcinków

fot. materiały prasowe
+34 więcej

Problemy z pierwszą adaptacją Bleach

Pierwsza serialowa adaptacja mangi z roku 2004 cierpiała na dosyć spore rozwarstwienie tonalne. Z dzisiejszej perspektywy odbiorcy będą to raczej ignorowali i wypierali przez wzgląd na nostalgię. Jednak widać, że był to utwór dość nierówny pod względem balansowania nastroju. Serial próbował na siłę wprowadzać elementy prostego, slapstickowego humoru, by chwilę później przedstawić emocjonującą i poważną historię. Można było poczuć się skołowanym nagłą zmianą klimatu. To nie jest tak, że serial łączył nastroje, czy płynnie przechodził z jednego do drugiego, nie – on po prostu skakał z jednego na drugi. Manga prezentowała o wiele bardziej zbalansowany materiał, który również posiadał elementy komiczne. Na szczęście twórcy w nowym anime zrezygnowali z tego nadmiernego komizmu i postawili na powagę. Jakim cudem anime (reż. Tomohisa Taguchi), jakie otrzymaliśmy po 12 latach czekania, jest o wiele lepszym dziełem kultury niż manga? Paradoksalnie kłopotliwy materiał stał się ogromną zaletą, ponieważ scenarzyści mieli masę możliwości, jak zapełnić dziury fabularne i ułożyć całość na nowo. I zrealizowali to fenomenalnie; fabuła została uplastyczniona i poukładana tak, żeby widz mimo mnogości postaci nie gubił się w wątkach i odczuwał napięcie wynikające z historii. Jednak przede wszystkim adaptacja finałowego rozdziału mangi była wolna od błędów charakterystycznych dla wyżej wymienionego tytułu, wielokrotnie krytykowanego za monotonię i powielanie tych samych motywów. Praktycznie co odcinek widz dostaje jakiś punkt przełomu, zwrot akcji, który przyciąga uwagę i popycha fabułę wyraźnie do przodu. Nasi bohaterowie zostali postawieni w kompletnie nowych sytuacjach i przed nowymi przeciwnikami, niebędącymi kalkami innych postaci.
Fot. Materiały prasowe

Bleach: kiedy adaptacja przebija oryginał

W pracę nad scenariuszem bardzo mocno zaangażowany był Tite Kubo. Wydaje mi się, że właśnie dlatego nowy Bleach jest taki dobry. Pokrzywdzony przez los twórca w pewnym sensie mógł dokończyć swoje dzieło dokładnie tak, jak chciał. Sam nawet rysował dodatkowe panele, żeby animatorzy widzieli, jak zaadaptować coś, co było niezrozumiałe. Twórcy pokusili się nawet o wykorzystanie konceptów z książek, które Kubo pisał wraz z Ryogo Naritą. Wykorzystanie pomysłu z bankai Hirako Shinjego, wyjętego z książki Cant Fear Your Own World, było strzałem w dziesiątkę.  Najlepszym dodatkiem okazały się sceny, których nie było w oryginale. Wprowadzono motywy, które jak na razie dosyć trudno wyjaśnić (mam tu na myśli scenę z treningiem Ichigo w pałacu Króla Dusz), jednak żywię ogromną nadzieję, że do czegoś poprowadzą. Dobrym pomysłem było również wprowadzenie introspekcji z rozmowy mnicha Ichibe z głównym antagonistą Yhwachem. Dodaje ona sporo humanizmu naszemu szwarccharakterowi – kształtuje i zaznacza jego motywację, by wyzbyć się motywu śmierci ze świata. Poza tym uzupełniła ona lukę fabularną, ponieważ nie wiedzieliśmy, jakim cudem praktycznie półbóg nie był w stanie pokonać swoich przeciwników na 1000 lat przed wydarzeniami z mangi. Nie jestem przeważnie fanem tego, by pisarz traktował losy postaci jak krosno, którym można tkać filozoficzny przekaz dla czytelnika. W ramach niespodzianki autor Bleacha (uwaga!) dokonał tego w finale za pomocą przepięknej sekwencji z bankai Senjumaru. Jak to zinterpretować? To podkreślenie tego, jak ważną rolę dla omawianej mangi odgrywał design ubrań postaci. Jeśli chodzi o stronę wizualną, Studio Pierrot wykonało naprawdę świetną robotę. Zadbało o to, by nadać lokacjom niepowtarzalny klimat, zaangażowało wiele nowych, niespotykanych w Bleachu kolorów i spróbowało przelać charakterystyczny styl rysunków Kubo na formę serialową. A co z muzyką? Utwory napisane przez Shiro Sagisu to kompozycyjna maestria. Nie poznałem jeszcze nikogo, kto byłby niezadowolony z muzyki. Kapitalną decyzją było wykorzystanie w ścieżce dźwiękowej utworów, których słuchał Tite Kubo, rysując postaci – to dodaje produkcji oryginalności i buduje więź między widzem a twórcą, której manga nie była w stanie zaoferować. Jestem pewien, że kawałek Everything I Lost już stale będzie się kojarzył niektórym z nas z postacią Hirako Shinjiego.  "][/NeEmbed]

Bleach: Thousant Year Blood War - finalne przemyślenia

Końcowy akapit chciałem poświęcić niespodziance, jaką zaoferował nam Kubo podczas finału. Konfrontacja w Pałacu Króla Dusz z najgorszego momentu w mandze została naprawiona, dzięki czemu stała się bezapelacyjnie jedną z najlepszych. Na temat tego, dlaczego tak sądzę, powstały już długie materiały, więc swoją wypowiedź ograniczę do najważniejszych rzeczy. Autor konsekwentnie budował nasze oczekiwania wobec członków Składu Zero, jednak nie pokazał nam niczego zaskakującego. Można nawet rzec, że mieliśmy do czynienia ze złamaniem zasady „show, don’t tell”, dlatego że autor kreował potęgę członków Składu Zero wyłącznie słowami innych bohaterów i w rezultacie doprowadził do tego, że ta potęga nie znalazła żadnej egzemplifikacji. Wymienieni członkowie zostali w dziecinny sposób zabici w mandze. Po prostu wydawali się szeregowymi pionkami do odstrzału. Czytelnicy uznawali, że szeregowi bohaterowie mogliby być więcej warci niż piątka kapitanów z Dywizji Zero. W anime moment kulminacyjny z tymi postaciami został napisany od nowa. Twórcy trzymali się kilku szczegółów fabularnych, ale zmienili kolejność wydarzeń i dodali wiele nowych scen, by czytelnik mógł z satysfakcją dostrzec potęgę walczących. Okazało się, że pogłoski o ich sile nie były przesadzone. Postacie różniły się osobowościami, a scenarzyści umiejętnie bawili się oczekiwaniami widza w stosunku do tego, jakie były ograniczenia bohaterów. Często bywało tak, że widz, sugerując się znajomością mangi, myślał, że to już koniec. A tu niespodzianka – wcale nie, jedziemy dalej, bo bohater żyje i czuje się dobrze! Wydaje mi się, że wszystkie rankingi dotyczące układów sił, powstałe przed premierą serialu, można śmiało wyrzucić do kosza.   Powyższy przykład doskonale pokazuje, dlaczego Bleach: Thousant Year Blood War jest tak udaną adaptacją. Bierze najlepsze z materiału źródłowego, a jednocześnie poprawia to, co się kompletnie nie sprawdziło. W dodatku spełnia marzenia i fantazje fanów. Bleach to pewnego rodzaju ewenement – twórca mógł powrócić do swojego dzieła i pomóc animatorom. W efekcie otrzymaliśmy adaptację lepszą od oryginału. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale jeśli anime będzie prowadzone tak jak dotychczas, to możemy być dobrej myśli. 

Najlepsze filmy anime - ranking według krytyków

A jeśli szukacie jakiegoś jeszcze anime do obejrzenia, polecamy zapoznać się z poniższym zestawieniem.
fot. Studio Ghibli
+54 więcej
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj