Widz, oglądając tę scenę, obawia się o losy drugiego brata. Alex na pewno dostanie baty, kiedy wróci do domu, to już przesądzone. Można zapomnieć wręcz, że… to ten sam aktor. Strach, że bohaterowie zatłuką się na śmierć, jest realny. Moja teza brzmi: Jean-Claude Van Damme w tych kilkudziesięciu sekundach jawi się lepszym aktorem niż Bruce Willis od przynajmniej 15 lat. To człowiek z krwi i kości – złożony nie tylko z destrukcji, ale również obsesji składania na nowo (jedno jak i drugie tyczy się też jego osoby). Mało w tym wszystkim produktu, a sporo szaleństwa oraz nieokiełznanej dzikości.

Przegrywać i wygrywać

Nie chcę pisać biografii wojownika potrafiącego odkręcać żarówkę przy użyciu podniesionej ku górze nogi. O urodzonym w 1960 roku w Brukseli aktorze pisano wiele – głównie w kontekście cudownej kariery w Stanach Zjednoczonych, na łamach magazynów plotkarskich pochylano się nad jego nieudanymi małżeństwami, a on sam spowiadał się przed ekranem kilkakrotnie. W sześciominutowym monologu z filmu JCVD z 2008 roku, za pomocą fikcyjnej wersji siebie, wyznaje do kamery, jak mocno Hollywood go przeżuło, a potem wypluło na chodnik. Ten rozliczeniowy nurt wydaje się kontynuować niejako Jean-Claude Van Johnson, czyli całkiem świeży serial Amazonu, w którym aktor nie ma najmniejszych oporów przedstawiać siebie jako życiowego przegrańca. Rzecz warta polecenia.

Oczywiście Van Damme jest świadomy swoich win, bo upadał na własne życzenie (legendarne są już historie z planu Street Fighter o tym, że zdarzało mu się dziennie przerobić nosem kokainę o wartości tysiąca dolarów albo jego romans z Kylie Minogue, o którym po latach mówi: „braliśmy kokainę i pieprzyliśmy się, a potem znowu to samo, jeszcze raz”). W jednym z niedawnych wywiadów Dolph Lundgren zapytany, co sądzi o koledze z planu Universal Soldier, odpowiedział, że nie wie, od której anegdotki zacząć, aby nie narobić sobie problemów. Dodaje jednak, że to cholernie interesujący człowiek.

Rachunek sumienia

Co bowiem w tym aktorze jest najciekawsze, to swoisty „syndrom Nicka Cage’a”. W jednym z odcinków serialu Community wysnuto teorię, że istnieją gwiazdy potrafiące wyjść poza swoje ograniczenia, o których – jak w przypadku Cage’a – nie można finalnie powiedzieć, że są złym albo dobrym aktorem. Złe są ich wybory zawodowe, ale niekoniecznie sami aktorzy. To, co rzutuje na ogólny, popkulturowy odbiór nijak ma się do skrzących od emocji scen, które wyszły im mimochodem albo są efektem prawdziwego zaangażowania fachurskiego. Cage nie zrobił jeszcze popkulturowego rachunku sumienia i być może nawet nie przeszło mu to przez myśl. Van Damme tym czasem upadał na kolana już kilkakrotnie.

fot. Cannon Films

JCVD problem miał nie tylko z zapominającej o nim Fabryce Snów, ale również demonami wewnątrz siebie. Zdiagnozowana depresja bipolarna, która rzuca aktora od chałturniczych do autorefleksyjnych projektów, to ta sama mroczna siła, która odbija go od mocno zakrapianych imprez pełnych złotych tac z kolumbijskim towarem do sal treningowych i z powrotem. Nie wiem, czy ktokolwiek z czytających to potrafi sobie wyobrazić wspomniane wyżej ilości wciągniętej kokainy, ale to górna półka zdolności przerobowych ludzkiego nosa. W sytuacjach, których czeka zazwyczaj gwiazdę jedynie równia pochyła, Van Damme znajduje jeszcze siły na odbijanie się od dna. Może i tysiąc przećpanych dziennie dolarów to sporo, ale po maratonie bezsennych nocy Van Damme wstaje i idzie wypocić się na siłownię. Po drodze bierze cztery rozwody i kilkanaście ról skierowanych prosto na rynek DVD, ale nie rozpada się tak boleśnie jak inni uzależnieni.

Dwie dusze, jeden człowiek

Owszem, Van Damme jest najlepszy na świecie w odgrywania Jean-Claude’a Van Damme’a – jeśli zamknąć by oczy, wyświetlają się groteskowo wykrzywione twarze, które ilustrują kolejno: katharsis po dobrze wykonanym treningu, ból po przyjęciu na brzuch rzuconego z kilku metrów kokosa, potrząsanie policzkami po udanym kopie z półobrotu, a także szelmowski uśmieszek po zrobieniu szpagatu. Wystarczy jednak obejrzeć Double Impact, aby zauważyć, że spektrum vandamme’owskie jest jednak o wiele szersze niż od kopa do kopa i od maty treningowej do fiku miku z blondynką na jachcie. Międzyczasie jest jego własna cierniowa dolina i kilka złych wyborów życiowych. To normalne, jak się ma dwie dusze schowane w jednym ciele.

Jeśli tylko dać mu szansę na wygadanie się, urasta w moich oczach na najbardziej świadomego aktora kina akcji. Jest coś w tym strapionych profesjonalistach (warto wspomnieć opowieści Richarda Donnera, który podziwiał smutnawego i pogrążonego w poważnym stadium alkoholizmu Mela Gibsona, gdy ten stawiał się na planie gotowy zagrać naprawdę świetne sceny nawet po wypiciu kilku puszek piwa), że mimo potworów krzyczących w nich głośno „jeszcze!”, potrafią utrzymać jako taką konsystencję. Może za bardzo kochają kino, a może są świadomi, że to właśnie tężyzna fizyczna jest ich kartą przetargową w Hollywood, ale nie mogą sobie pozwolić na upadki totalne.

Zen w ogrodzie oliwnym

Van Damme wydaje się za bystry, aby otrzeć się o kompletną dezintegrację. W jednej ze scen Kickboxer główny bohater, Eric Sloan, wpatruje się w figurkę Buddy. Od tego momentu rozpoczyna się jego prawdziwy trening, poszukiwanie Zen, wyciszanie się, próba odczarowania w swojej głowie człowieka, który uczynił z jego brata kalekę. Nadekspresywne, niespokojne ciało aktora, który w młodości trenował balet i karate, pozbywa się napięcia, a czasami opuszcza go na dłużej (dowodem tego jest spokojny, bardzo Steinbeckowski film Uciec, ale dokąd?, któremu bliżej do dramatu sensacyjnego niż kina akcji, a Van Damme wypowiada w nim kilkadziesiąt linijek tekstu).

Istnieje szansa, że aktor pełnego spokoju ducha nigdy nie odnajdzie, tak samo jak Gibson być może tylko krąży wokół religijnej ekstazy, ale starał się, strapiony skurkowaniec, naprawdę się starał, w przeciwieństwie do wielu pozerów Hollywoodu. Zresztą spalanie się i feniksowa odbudowa to często powracający motyw w jego filmach, podobnie jak powieszenie na krzyżu, a nawet zmartwychwstanie.

źródło: materiały prasowe

Postawmy obok siebie dwóch czołowych zabijaków kina początku lat 90 – paszteciarza Stevena Seagala i właśnie JCVD. Twarze obu cierpiętniczo krzyczą: „zabijcie mnie, zanim złożę jaja”, ale to Van Damme’a kumuluje jakoś swoje nieprzespane noce i toksyny życia tylko w worach pod oczami, a nie w oponce pod brzuchem. Sylvester Stallone, opowiadając o obu tych panach, podzielił się anegdotką o tym, jak na jednej z imprez Seagal podskakiwał do Jean-Claude’a. Bełkoczący Belg podwinął ponoć rękawy i powiedział uszczypliwemu mitomanowi: „to chodź, załatwmy to w końcu”. Seagal w tym czasie zdążył się niezauważenie zwinąć z imprezy. Podejrzewam, że Van Damme nawet w okresie ciągle zabetonowanego koksem nosa potrafiłby spuścić mu łomot, nie zmieniając nawet minimalnie swojego pulsu.

Przeżyć metodą Van Damme’a

Bipolarka to ponoć złośliwa suka. Po kilku dniach intensywnej pracy zmienia człowieka w chodzące, wyssane z życia zombie, a po suto zakrapianych imprezach przychodzi dołujący smutek. Dlatego chciałbym zapytać Van Damme’a o jedno – skąd bierze siły, żeby codziennie robić szpagat? Bo czasami, przy niesprzyjających uwarunkowaniach psychofizycznych, to musi być najtrudniejsza rzecz na świecie. Chciałbym, żeby opowiedział o bólu i dezintegracji. Ale najbardziej, to ciekawi mnie ten szpagat robiony przynajmniej raz dziennie, codziennie. W tym szpagacie musi być przepis na przeżycie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj