Do dziś pamiętam pierwszy film 3D, który miałem okazję oglądać w sali kinowej na IMAX-owym ekranie. Pierwsza dekada dwudziestego pierwszego wieku, wycieczka szkolna na Sadybę. Dla kilkunastolatka mieszkającego blisko centrum podróż ta wydawała się wyprawą do innego miasta, przygodą, która na długo zapadła w pamięci. Dziś nie pamiętam nazwy tamtej produkcji, ale wspominam ją jako „film o rybkach”. To infantylne, wiem, ale do czasów Avatar żaden inny kinowy film 3D nie zachwycił mnie tak fantastyczną głębią, jak tamten IMAX-owy obraz. Warto w tym miejscu przypomnieć, że historia filmów 3D jest niemal tak stara, jak historia samego kina. Pierwsze próby nadania głębi filmom to przełom XIX i XX wieku. W tym czasie William Friese-Greene eksperymentował z filmami oglądanymi za pomocą stereoskopu. W tej technologii wykorzystywano dwie taśmy filmowe, które prezentowały obrazy dla prawego i lewego oka, a widz oglądał je za pośrednictwem okularów separujących oba źródła. Założenie było świetne, ale niepraktyczne, gdyż materiał taki mogła oglądać tylko jedna osoba na raz. Na początku XX wieku narodziło się kino anaglifowe, które do wytworzenia efektu głębi obrazu korzystało z okularów wyposażonych w czerwono-zielone szkła. W takiej formie przetrwało przez lata bardziej jako ciekawostka technologiczna niż format o charakterze rewolucyjnym. Ale historia kina to temat na zupełnie inną opowieść, tu skupmy się na czymś innym: dlaczego filmy 3D tak często nas zawodzą? Kiedy na ekrany wszedł Avatar, fenomenalny pod względem technologicznym, widownia oniemiała. Przypomniały mi się  IMAX-owe rybki i byłem przekonany, że nadchodzi początek nowej ery w historii kinematografii. Niestety, szybko przyszło rozczarowanie. Tak jak można było się spodziewać, doczekaliśmy się wysypu filmów 3D. Avatar okazał się impulsem, który zachęcił twórców do eksperymentowania z nową formą, wyzwolił w nich nowe pokłady innowacyjności. Od czasów tej produkcji niemal każdy film wysokobudżetowy otrzymał swoją trójwymiarową wersję. Pod tym kątem Cameronowi udało się zrewolucjonizować kino. Problem tkwi w tym, że wiele filmów 3D powstałych po sukcesie Avatara, prezentowało się przeciętnie i do dziś niewiele zmieniło się w tej kwestii. Dziś niewielu filmowców w pełni wykorzystuje potencjał tej technologii. Dlaczego tak się dzieje?

Jeden problem, kilka powodów

Jest kilka źródeł mizerności współczesnych produkcji 3D. Film Camerona wyglądał tak niesamowicie z prostego powodu –  był kręcony z myślą o wyświetlaniu go w trójwymiarze. I przejawiało się to w kilku aspektach. Po pierwsze reżyser od razu nagrywał materiał na dwóch ścieżkach, dzięki czemu materiał źródłowy symulował widzenie dwuoczne. Był to jednak dopiero pierwszy krok na drodze do wejścia w trzeci wymiar. Równie istotna okazała się praca na planie z uwzględnieniem tego, jaki rezultat planował uzyskać Cameron. Kadry w Avatarze komponowano tak, aby pogłębić wrażenie przestrzeni, co widać już w samym zwiastunie tej produkcji: Przyjrzyjmy się kilku przykładowym ujęciom. W 10 sekundzie widać wąski kadr  prezentujący fragment wózka inwalidzkiego, a w tle odległy, rozmyty plan. Wystarczy zauważalnie przesunąć pozycję wózka w ujęciu dla drugiego oka, aby bohater wyskoczył z tła, które stanowi tu niewielki fragment obrazu. Chwilę później przed bohaterem przechodzi jakiś człowiek, tuż przed obiektywami kamery, przez co każdy z nich przechwycił obraz pod innym kątem. Podczas dialogu w 16 sekundzie zauważalnie rozmyto drugi plan, a w 20 sekundzie statek kosmiczny przelatuje między dwoma drzewami, przez co następuje gwałtowny przeskok z drugiego na pierwszy plan, w stronę kamery. Chwilę później żołnierze wybiegają z głębi pojazdu niemal wprost na operatora, przecinając wszystkie plany. A potem oglądamy Pandorę, krainę wprost stworzoną do symulowania głębi obrazu. Latające wyspy przelatują jedna przed drugą, a każde z naszych oczu rejestruje ją pod innym kątem, co przekłada się na pogłębienie efektu trówymiarowości. Aby film 3D prezentował się tak dobrze, jak Avatar, już na etapie scenariusza powinno przewidzieć się sceny, które pozwolą wydobyć głębię z obrazu. Dobrze sprawdzają się ujęcia, w których kilka obiektów porusza się poziomo względem ekranu, przesłaniając się nawzajem. Najmocniej na widza działają zaś sceny z ruchem skośnym z głębi planu na pierwszy plan. Obiekty szybko zbliżające się w stronę kamery, gra na wielu planach jednocześnie, to wszystko pozwala zwielokrotnić efekt trójwymiarowości. W taki sposób kręcono Avatara, mając z tyłu głowy to, aby raz na jakiś czas puścić oko do widza i podkręcić głębię, sprawić, aby obiekty wręcz wychodziły z ekranu. Niestety, twórcy większość hollywoodzkich blockbusterów nie myślą podczas kręcenia o tym, jak ich filmy będą prezentować się w trójwymiarze. Wychodzą z założenia, że magicy od komputerów zrobią co trzeba i przekonwertują obraz tak, aby mógł być wyświetlany podczas droższych seansów 3D. Na początku boomu na filmy trójwymiarowe pojawiały się produkcje, które spełniały te założenia i bawiły się np. z rzucaniem przedmiotów w stronę odbiorcy. Z czasem jednak zaprzestano stosowania takich sztuczek, a twórcy odpowiedzialni za przetwarzanie dwuwymiarowych produkcji zaczęli ujmować im głębi w odpowiedzi na uskarżanie się części widzów na bóle głowy po seansach 3D wywołane niedoskonałością tej technologii. Na szczęście czasem uda się trafić na prawdziwą perełkę. Dobrym przykładem jest tu np. Gravity, film idealnie nadający się do przeniesienia na ekrany 3D. Przez większość seansu mieliśmy do czynienia z planami skrajnie od siebie oddalonymi: odległym kosmosem oraz bohaterką występującą tuż przed kamerą. Jak sprawić, aby aktor wyskoczył z obrazu? Wystarczy w ujęciu dla jednego oka przesunąć pozycję bohaterki o kilka procent, względem oryginalnego kadru, aby nasz mózg zaczął interpretować ją jako obiekt przestrzenny. 3D w Grawitacji wyglądało tak dobrze, gdyż większość teł w filmie generowano komputerowo. Pozwoliło to szybko, łatwo i niemal automatycznie generować alternatywny obraz dla drugiego oka. Uzyskanie równie zauważalnego przesunięcia w produkcjach, które są konwertowane z 2D do 3D. Co nie oznacza, że nie da się tak przetworzyć nagrania, aby zwiększyć głębię, jest to jednak proces znacznie żmudniejszy i kosztowniejszy. Daleki byłbym od stwierdzenia, że tylko filmy realizowane za pośrednictwem specjalnych kamer są w stanie oddać wrażenie głębi. W końcu nasze oczy mają dość niewielki rozstaw i filmowcy w większości przypadków mogą symulować go odpowiednim przesunięciem obrazu. Jedynie sceny kręcone z bliska oraz takie, w których mamy do czynienia z kilkoma planami o zauważalnie różnej głębi, powinny być kręcone dwuobiektywową kamerą. Resztę przy odpowiednich nakładach finansowych można bez problemu przenieść w trzeci wymiar. Albo zastosować metodę hybrydową i nakręcić większość ujęć w 2D i poddać je konwersji, a te, które mają zrobić największe wrażenie na odbiorcy - zarejestrować dwuobiektywową kamerą.

Pozbyć się okularów

Pierwszemu Avatarowi nie udało się dociągnąć rewolucji do końca, dlatego Cameron wymyślił nowy sposób, aby wprowadzić głębię do kina – nowe części Avatara również będą wyświetlane w 3D, ale efekt głębi będzie wywoływany bez korzystania z okularów. Nadchodzi prawdziwy przełom? Warto zauważyć, że z bezokularowym 3D twórcy telewizorów eksperymentowali już na początku drugiego dziesięciolecia XXI wieku, ale technologia ta nie przyjęła się na rynku. Była zbyt niedoskonała i kosztowna, aby klienci się nią zainteresowali. Cameron liczy na to, że tym razem rewolucja ruszy z kopyta. Avatar 2 będzie wyświetlany przy wykorzystaniu laserowych projektorów RGB, nad którymi pracują inżynierowie z  Christie Digital. Obraz generowany przez ten sprzęt ma charakteryzować się niezwykłą jasnością, a efekt głębi uzyska się dzięki specjalnemu, lustrzanemu ekranowi. Szczegóły funkcjonowania tego systemu są na razie nieznane i biorąc pod uwagę fakt, że film zadebiutuje za blisko dwa lata, na ich ujawnienie przyjdzie nam jeszcze chwilę poczekać. Na szczęście nie tylko Christie Digital pracuje nad bezokularowym kinem 3D. Podobne badania prowadzą także pracownicy MIT. W 2016 roku naukowcy zaprezentowali ekran Cinema 3D wyposażony w filtr składający się z precyzyjnie ulokowanych soczewek odbijających światło w z góry zaplanowanym kierunku. Dzięki temu, wykorzystując kilka źródeł, badacze mogli sprawić, że z każdego miejsca do widza będą docierały obrazy dla lewego i prawego oka. System ten nie był idealny – mimo iż pozwalał uzyskać zadowalającą głębię, to charakteryzował się niską jasnością. I w tym momencie na scenę wkraczają projektory, o których wspomina Cameron. Jeśli rzeczywiście będą świecić tak jasno, jak twierdzi twórca Avatara, być może rzeczywiście uda się rozpocząć erę bezokularowego kina 3D. Niestety, nasze wątpliwości zostaną rozwiane dopiero pod koniec przyszłego roku, kiedy Avatar 2 trafi na srebrny ekran. Wtedy dowiemy się, czy Cameron wymyśli kino na nowo, czy może zaprezentuje ciekawostkę, po którą sięgną nieliczni.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj