W dobie licznych kreskówek okraszonych specyfiką humoru i pobocznej tematyki skierowanej raczej do dorosłych widzów, kolejne tego typu produkcje, siłą rzeczy, powielają pewne gagi i motywy. Rozrastając się do kilku(nastu) sezonów, coraz mniej bawią i nie wciągają już na tyle, by widzom chciało się wiernie śledzić losy oglądanych bohaterów. Każdy z nas może jednak wymienić kilka wyjątków. Jeden z nich to Rick i Morty.
Tekst oryginalnie zadebiutował na łamach naEKRANIE.pl w listopadzie 2016 roku. Postanowiliśmy przypomnieć go z okazji zbliżającej się premiery tego serialu na antenie Comedy Central.
Rick and Morty to dość świeża (start w 2013) animowana seria komediowa autorstwa Dana Harmona (twórcy serialu Community) i Justina Roilanda, aktora-producenta, odpowiedzialnego również za podkładanie głosu obu głównym bohaterom. Emitowana w USA przez stację Adult Swim kreskówka skupia się na losach tyleż genialnego, co skrzywionego moralnie i nieodpowiedzialnego naukowca-alkoholika (Rick) oraz jego nieletniego, ale ułożonego wnuka (Morty), który pełni funkcję wiernego pomocnika uczonego. Nieco ponad dwudziestominutowe odcinki są ze sobą zazwyczaj fabularnie niepowiązane, choć czasem zdarzają się nawiązania do poszczególnych wątków czy postaci z wcześniejszych przygód.
Bohaterowie regularnie wpadają w przeróżne tarapaty (wywołane zazwyczaj przez zbytnią pewność siebie Ricka i jego żądzę kolejnych naukowych odkryć), czasem wywołując kataklizmy na skalę światową, czasem przemieszczając się pomiędzy rzeczywistościami, nieustannie prowokując konflikty z mieszkańcami innych planet, galaktyk, wymiarów. Pod pewnymi względami Rick wraz z wnukiem mogą przywodzić na myśl postacie dra Browna i Marty'ego (tu nawet fonetyczne podobieństwo imion) McFly'a – w pierwotnym zamyśle Rick and Morty miało być zresztą produkcją parodiującą Back to the Future na festiwalu Channel 101, jednak po prezentacji obrazu twórcy zostali namówieni przez producentów jego obecnej, macierzystej stacji telewizyjnej do rozwinięcia projektu.
Sama animacja jest prosta, ale barwna i przyjemna dla oka. Przeróżne wariacje na temat obcych istot, planet i krain bywają tyleż zabawne, co nieco przerażające, ale zawsze pomysłowe i niezwykle zróżnicowane. Dialogi i obrazy emanują specyficznym, nieregularnym, można powiedzieć offbeatowym humorem – są tu odniesienia popkulturowe, żarty związane z historią powszechną i innymi dziedzinami nauki, dowcipy – nierzadko – kloaczne, obsceniczne, jest nieco wulgaryzmów i sytuacyjnych zabaw animacją. Wspólnym mianownikiem dla wszystkiego jest olbrzymia doza absurdu, nigdy jednak nie wiadomo, jaki krwisty rodzaj humoru zaserwują nam za chwilę twórcy. W tym pozornym chaosie jest jednak pewna reguła i konsekwencja. Kreskówka o geniuszu, chłopcu, jego siostrze i rodzicach, często zmienia perspektywy, nadając wyjątkowy i niepowtarzalny charakter każdej z postaci (włącznie z różnym stopniem ich intelektu czy poczuciem humoru), nie gubiąc się jednak w tej żonglerce.
I właśnie między innymi to jest najciekawsze w Rick and Morty: szeroka gama perspektyw oraz rdzeń serialu, którym jest relacja dziadka z wnukiem. Morty to neurotyczny czternastolatek, przeciętnie inteligentny, asocjalny, rozchwiany emocjonalnie chłopak, który nieustannie walczy o uznanie i uwagę dziadka. Podróżując z nim, niejednokrotnie musi odnaleźć w sobie sporo odwagi i samozaparcia, by wyciągnąć Ricka z opresji, niezmiennie licząc na pogłębienie dziadkowych uczuć. Niestety, Rick to człowiek chory, mocno uzależniony alkoholik, wyzbyty głębszych refleksji czy emocji. Jego głównym celem jest wykorzystywanie nauki do burzenia jej wszelkich schematów i granic, sięganie poza znane elementy i balansowanie na krawędziach. By postawić na swoim i zrealizować kolejne, wyłonione z odmętów zapijaczonego i nieco już chyba schizofrenicznego mózgu pomysły, jest w stanie poświęcić niejedno życie, wykorzystać i narazić na niebezpieczeństwo członków rodziny, a przede wszystkim Morty'ego, swojego małego pomocnika, jak sam go nazywa. Z czasem Morty zauważa bezcelowość starań i własną marionetkowość w relacji z dziadkiem, bywa jednak, że sam Rick wyjrzy poza ściany własnej interesowności, egoizmu i szaleństwa, nigdy jednak na długo. Na dłuższą metę, po większej ilości obejrzanych odcinków, można w tym dostrzec kilka indywidualnych, ale wzajemnie napędzanych tragedii, z których koniec końców – jak może się póki co wydawać – nie ma żadnego wyjścia.
Nie chcę tu wyrazić się źle – ten animowany serial jest przede wszystkim komedią (i to całkiem inteligentną), z masą świetnych dialogów, zabawnych i nieskończonych nieporozumień, jest w nim jednak jakaś niepokojąca i smutna głębia, która po dłuższym obcowaniu z kreskówką lekko uderza w ludzką wrażliwość. Na tym komicznym placu zabaw maniakalnego Ricka nie ma nic, co bezpośrednio zaleje widza impulsami do przemyśleń i doszukiwania się kolejnych warstw pod wierzchnim płaszczykiem przedniej komedii. Niemniej z czasem, powoli, dociera do nas złożoność poszczególnych bohaterów. Rick kłamie, by dostać to, czego chce. Nikomu nie ufa, do niczego się nie przywiązuje, niezbyt ceni ludzkie życie (śmierć nie jest zresztą czymś dla serialu obcym - choć często groteskowa, jest ukazana w sposób na tyle zabawny i delikatny, że nie zwraca się na nią większej uwagi, po chwili śmiechu nadciąga jednak myśl – hej, on właśnie kogoś zabił), kieruje się mimo wszystko pewnym osobistym kodeksem i – koniec końców – potrafi zrobić, co należy, choćby na swój pokrętny sposób. Sięgając głębiej, ostatecznie całość staje się niezbyt radosnym obrazem ponadprzeciętnego intelektualnie, ale chorego i niestabilnego alkoholika, wykorzystującego swoją troskliwą, łagodną rodzinę do własnych, często naprawdę niebezpiecznych celów.
I to właśnie najbardziej fascynuje w serialu Rick and Morty – wciąga i bawi w sposób nietypowy, swoją dziwną wielopłaszczyznowością wzbudzając nieraz specyficzne, czasem sprzeczne reakcje odbiorcze. To też odróżnia tę serię od innych, z pozoru podobnych animacji – choć można w niej dostrzec nieco z South Park, nie da się nie odczuć powiewu Futurama, to ma ona jednocześnie wystarczająco wiele elementów, by z czystym sercem móc nazywać ją „oryginalną”. I stwierdzić, że naprawdę warto ją obejrzeć.